Podgorica…. Wyobraz sobie wies, ktora w latach szescdziesiatych zostala obudowana blokowiskami, dorobiono jej centrum, szerokie ulice, parki i urzedy. A te wies pozostawiono – z pojedynczymi domkami, zagrodami – i nazwano Starym Miastem. Do wojny Podgorica miala jakies 11 tysiecy mieszkancow, teraz ma ponad 100 tys, ten przyrost tlumaczy jej specyficzny charakter. Oczywiscie, wojna tez zrobila tu swoje, Podgorica byla ciezko bombardowana. Tak wlasciwie nie ma po co akurat tam jechac, chyba zeby pojezdzic po okolicach. Klasztor Ostrog, gdzies w chmurach przyklejony do skal, robi duze wrazenie.

Od wczoraj luksusowy apartament w Podgoricy (innych nie ma :/) zamienilismy na zapluskwiony pensjonacik w Novim Pazarze, przy glownym skrzyzowaniu dosc ruchliwego i zywego muzulmanskiego miasteczka. A ferveks po konsultacji z pania dr N zmieniony zostal na sliwowice w polaczeniu z vicksem intensywnie wsmarowywanym w chorego, rano uzupelniony zen-szeniem (potentia plus… dla inwalidow, rekonwalescentow i starcow :P). Pani dr N zaordynowala rowniez sute posilki (faktycznie, kiepsko tu do tej pory jadalem…), z czego udalo sie na razie zrealizowac burka z jogurtem i dwa kawalki czekolady sila wepchniete do ust.

Z przyczyn technicznych zadnych zdjec na razie nie bedzie, nie mam tu jakiegokolwiek programu graficznego.

Coś z zupełnie innej beczki.

Wczoraj wieczorem leżałem sobie z gorączką w hotelu i w stanie lekkiego odpłynięcia oglądałem telewizję. Żeby dodatkowo nie obciążać się intelektualnie percepcją języka serbskiego, wybrałem CNN, jedyny anglojęzyczny kanał tu dostępny.

Rzadko mam możliwość oglądania telewizji, a CNN w szczególności, więc chłonąłem. Więc po pierwsze – bardzo mało informacji, treści. Każda informacja powtarzana jest co kilkanaście minut (na tapecie był oczywiście Szaron). Przerwy między powtórzeniami wypełniane zapowiedziami innych programów albo reklamami. Po drugie – bezwstydne manipulacje. Po poważnym wypadku w kopalni w USA (12 trupów) – pilny raport o katastrofalnym stanie bezpieczeństwa w kopalniach w CHINACH! Po trzecie – kreowanie zagrożeń. Njusy rządzą się swoimi prawami, żeby były oglądane, muszą być dramatyczne, krwawe, ogólnie – raczej niedobre. No więc oprócz Szarona w stanie śpiączki i kopalni mieliśmy: bomby w Iraku, dwie ofiary ptasiej grypy w Turcji i 120 ofiar osunięcia ziemi w Indonezji. Odbiorca nierefleksyjny (95% widzów) buduje sobie obraz świata na podstawie tych njusów – i potem szczytem odwagi i wyrafinowanej egzotyki są dla niego wakacje w Club Med.

A po czwarte – były też wiadomości ekonomiczne. Niby nic, takie informacje pojawiają się codziennie wszędzie wokół, ale być może gorączka spowodowała intensyfikację doznań. W moim hotelowym telewizorze lekko otyły Amerykanin chwalił gospodarkę Niemiec w 2005, że eksport ładnie urósł i wogle, ale dodał też łyżkę dziegciu: otóż konsumenci niemieccy w okresie przedświątecznym wydali bardzo niewiele więcej, niż przed rokiem. Skandal!

Popatrzyłem w jego świdrujące oczka, coraz bardziej zanikające pod okalającym tłuszczykiem i nagle poczułem, że ten koleś oraz pare milionów innych podobnych mu kolesi codziennie przez 8-12 godzin kombinuje, jak by mi tu powiększyć rozstaw szczęk oraz fi odbytnicy, przy okazji możliwie upraszczając przewód pokarmowy, żebym mógł wchłonąć i wysrać jeszcze więcej niepotrzebnych mi produktów. Siedzą przy swoich biureczkach i laptopach – i kombinują, jak to zrobić, żebym wręcz to ja sam się zgłosił i zapłacił za te drobne usprawnienia mojego konsumpcyjnego żywota. Żebym tego chciał, żeby to się w ogóle stało trendy i fresz. Będą mi powiększać rozstaw i fi o 5% rocznie, nie więcej. 5% to bardzo przyzwoity przyrost.

Otrząsnąłem się przerażony. Zmierzyłem palcami rozstaw szczęki, od zęba do zęba – jakieś 5 cm. Po 100 latach poszerzania z tych pięciu centymetrów zrobi się ponad 6 metrów (procent składany)!

Fi już nie mierzyłem.

No to tak się nie da, pomyślałem, nie nie nie. I co teraz?

I nagle: SZLINK!
Błysk w głowie!

Nie człowiek-maszyna, konsumujący jak mu Pan Rynek każe. Ale Maszyna-Człowiek! Tak!

Należy rozpocząć wypłacanie pensji robotom i serwerom w fabrykach. Pensje będą składowane na specjalnych kontach a następnie wydawane przez odpowiednio przygotowany system komputerowy. Sposób wydawania opisany będzie odpowiednim algorytmem, zawierającym w sobie profil przeciętnego konsumenta – a więc ogólny podział pensji na odpowiednie grupy produktów oraz pewien czynnik losowy, modyfikujący ten podział i wybierający konkretne produkty z odpowiednich grup. Załóżmy, że w ten sposób robot w fabryce samochodów zakupi np. 10 par rajstop. Odpowiednie zamówienie trafia do fabryki rajstop, skąd oczywiście nikt ich nie przesyła robotowi od samochodów, bo po co mu one – tam wykonuje się odpowiednie przeksięgowanie (sprzedane) oraz komisyjne zniszczenie towaru, aby nie trafił na szary rynek. Oczywiście, jeśli robot zakupi towar natury elektronicznej, informacyjnej (np. impulsy telefoniczne) – wystarcza odpowiednie zaksięgowanie i pobranie należności z jego konta.

Koszty rozwiązania – na początek system informatyczny, który zarządzałby całością, ale to jest jednorazowa duża inwestycja, która zaczęłaby się zwracać wraz ze wzrostem obrotów. Koszty pensji robotów – niewielkie, pensje na początek mogą być symboliczne (poza tym nie roboty nie będą płacić podatków, zusu.. a może będą?), zresztą – działamy w obiegu zamkniętym, więc płacę moim robotom, ale one produkują w zamian coś, co kupują inne roboty. Mniej więcej, jak w obecnej gospodarce z udziałem ludzi.

Po jakimś czasie roboty mogłyby otrzymać prawo do brania kredytów w bankach, ich zdolność kredytowa byłaby oceniana na podstawie rentowności ich fabryk. Rozpoczęłyby zakupy nieruchomości i innych trwałych dóbr.

Dość szybko mogłyby zacząć kupować akcje przedsiębiorstw, a więc – robot mógłby stać się własnością robota. No, nie formalnie, na razie nie proponuję dawać robotom osobowości prawnej – poprzez robota te akcje stawałyby się własnością fabryki. Na razie.

Rynek byłby rozruszany przez otwarcie zupełnie nowego, ogromnego rynku zbytu towarów, PKB rósłby pod niebiosa, gospodarka stałaby się całkowicie przewidywalna, stabilizowana przez parametry algorytmu konsumpcyjnego robota.

Ludzie? Ludzie też się tu przydadzą – np. żeby przed kamerami CNN cieszyć się z rosnących słupków. I żeby oglądać CNN.

A że to zupełnie nie ma sensu?

hmmmm…

i’m lovin’ it.

Poniewaz rano czulem sie nadal nieco niezdrow, stwierdzilem, ze nie bedzie od rzeczy przejechac z Ulcinj do Baru taksowka. Pan taksowkarz, zreszta pierwszy ulczynianin jakiego poznalem, byl bardzo milym, wasatym piecdziesiecioparolatkiem (ech, te slowianskie wasy… chociaz on chyba byl Albanczykiem), wiekszosc dnia przepedzajacym w kafejce pod kwatera, w ktorej spalem. Wiedzial, ze wczesniej bylem w Albanii, wiec kiedy ruszlismy, z wyzszoscia rzucil “in Albania no good driving”, na co mu przytaknalem, nie do konca wiedzac, czy ma na mysli kiepska jakosc drog, czy raczej kierowcow.

Piecset metrow dalej okazalo sie, ze facet tez ma problemy z “good driving”, jesli ma robic rownoczesnie cokolwiek innego niz trzymac rece na kierownicy i drazku a nogi na pedalach. W magnetofonie zaciela sie tasma z Julio Iglesiasem, wiec zaczal walczyc ze sprzetem, przekladac tasme, wylaczac, wlaczac – rownoczesnie slalomujac na prostej drodze od zaparkowanych samochodow do barierki, od czasu do czasu hamujac niemal w kufrze samochodu z przodu. W koncu poddal sie, warknal “fuck it”, zmienil tasme – na nowego Iglesiasa. Jeszcze tylko jakos odlozyc stara kasete na bok – uff, udalo sie – i jedziemy po prostej. Wzglednej, bo trzeba czasem cos zrobic z wycieraczkami, parujacymi szybami, pasami, wlacznikiem swiatel… Na szczescie rzadko przekraczal 70km/h.

I tak otuleni emfatyczno-delirycznem tremolo Julia oraz pojekujacymi dzwiekami saksofonow, godnymi dobrego dancingu w Ciechocinku, szczesliwie dotoczylismy sie do Baru. Nie moglem tam zostac, chociaz to tam mialem tak naprawde trafic – Ulcinj wypadl przypadkiem, jak wiele rzeczy w moich podrozach – wsiadlem w pociag do Podgoricy, w ktorej umowilem sie na randke na jutro rano.

Tymczasem deszcz i mgla wokol, zdjec raczej zadnych nie bedzie, mozna co najwyzej pobrodzic w kaluzach od kawiarni do kawiarni. Od jutra prawoslawne swieta Bozego Narodzenia, czyli cala Czarnogora wraz z Serbia beda nieczynne – a wiec vontrompka takze.

I nie wiem, czy to fervex, czy Julio – ale czuje sie znacznie lepiej.

Ponieważ jestem przeziębiony i, jak się wyraził ojciec Rydzektor, “jakoś dzisiaj nie kontaktuję tak… dobrze”, dziś podrzucam tylko kilka oderwanych obrazków, bo “trzeba siać, siać i zbierać ziarno”.

We Vlore bankomat zapytał mnie, czy na pewno potrzebuję kwitek z potwierdzeniem, bo jeśli nie, to może lepiej niech nie biorę, bo oni tu prowadzą politykę “czystego miasta”. No, od czegoś trzeba zacząć. Zresztą trzeba przyznać, że w odróżnieniu od Indii, w Albanii są śmietniki na ulicach, na głównych ulicach… natomiast podobnie jak w Indiach, śmiecie wyrzuca się potem chyba gdzie popadnie, dzikie śmietniska są dużo bardziej przygnębiającą częścią krajobrazu niż te przereklamowane bunkry.

Po przybyciu do Czarnogóry dostrzegam kilka zasadniczych różnic w porównaniu z Albanią:
– z grubsza rozumiem napisy na ulicach
– jest dużo mniej mercedesów
– kobiety są dużo ładniejsze
– mężczyźni nie śmierdzą zmęczeniem
– wszystko – kawa, burek, sok – kosztuje ein ojro (waluta obowiązująca w Czarnogórze)
– muezzini śpiewają w jakiejś bardziej przyswajalnej skali (a może albańscy po prostu fałszowali?)

Całe Bałkany grają w Counter Strike&39;a. Kafejki tak się nawet reklamują, czasem słowo “internet” jest słabiej widoczne niż nazwa tej gry. Co kafejka – to grupka mordujących się nastolatków.. im chyba naprawdę kładzie się karabin do kołyski, jak napisał Ismail Kadare o Albańczykach.

Alkohol – nie widziałem jeszcze mocno pijanych ludzi; co najwyżej wstawionych. Może mają tak mocne głowy, że tego nie okazują. Pije się głównie piwo, rakiję (ale ją się raczej sączy), czasem wino. Raz, jeszcze w Macedonii, zostałem poczęstowany taką domowo robioną rakiją. Dobra, mocno pali.

Mysle sobie, ze byloby zupelnie oldskulowo kupic sobie mercedesa beczke. Albo szejsete czy piecsete, ale taka z polowy lat osiemdziesiatych, dwa modele temu. Wyjezdzajac z Albanii pozazdroscilem mieszkancom naprawde fajnych samochodow. Teraz Ulcinj, Czarnogora; w miescie mieszkaja przewaznie Albanczycy. Kierowca mojego busa, pogodny, klasyczny sunnita w bialym nakryciu glowy (jak to sie nazywa?) w welnianych porcietach o niskim kroku i przyduzej marynarce z grubej welnianej tkaniny, pozdrawial polowe kierowcow nadjezdzajacych z naprzeciwka, i to zarowno po stronie albanskiej, jak i montenegryjskiej.

Noc w postkomunistycznym hotelu bez ogrzewania (para z ust!) daje mi sie we znaki, odpoczne dwie noce w tym w adriatyckim kiczu.

Cos specjalnie dla Leniucha: brzegi montenegryjskie sa wysokie, ale sa i niewielkie piaszczyste plaze. Na wysokich brzegach duzo ladnych domkow, ale obawiam sie, ze z polskiej zusowskiej emerytury moze byc trudno tu wyzyc…

Zdjecia jeszcze ze Shkoder.

Juz od Durres mam wrazenie, ze podróżuję po innym kraju. To znaczy rozpiździaj (nie mam lepszego slowa na to, co widzę) taki sam – tak jak na południu, wszystko tonie w błocku, wokol bunkry i zwały śmieci, ale ludzie są wyraźnie inni. Oczywiście, wciąż kręci się wokół wielu mrukowatych gburów, ale napięcie w powietrzu zdecydowanie opadło, ludzie się usmiechają, spiewają nawet, zagadują, pomagają sami z siebie. Sa życzliwie zdziwieni moją obecnoscią w tym miejscu. Albo polnoc Albanii jest tak inna, albo wczesniej mialem do czynienia z jakims napieciem przednoworocznym, ktore rozładowalo się wraz z salwą tysiaca petrard.

Pada, samochody toną po podwozia w kałużach na żwirowych drogach. W drodze (100km z Durres do Shkoder, prawie 4h) widziałem głównie wielkie rozlewiska i wodę płynaca skądś dokądś. W kościach mam wilgotne zimno, trzeba chyba w koncu spróbowac albanskiej raki.

– Skad jestes?
– Z Polski. Polonia. Poland.
– Aaaa! Wschodnia Europa. To moze jestes tajnym agentem? Ha ha.
– Agentem czego mialbym byc? Ha ha.
– Bo ja wiem.. te wiezienia, terrorysci.. moze szpiegujesz w Albanii? Ha ha.

Wokol wybuchaly kolejne petardy. Mlodzi rozbawieni mezczyzni, jak maruderzy jakiejs wielkiej a przegranej armii snuli sie w grupkach po ulicach miasta, zagarniajac je w te sylwestrowa noc dla siebie. Odpalali kolejne ladunki, wrzucali je pod stojace samochody, przy calkowitej nieobecnosci jakiejkolwiek policji. Za bardzo mnie bylo widac na tej ulicy, za duza szansa, ze ktos mi w koncu wrzuci petarde do kaptura. Szybko zrobilem niezbedne zakupy i schowalem sie z butelka lokalnego wina (Aulona!) w pokoju.

W telewizji albanskiej jakies kuso ubrane Mikolajki tancza rokendrola, potem na innym programie przeglad wydarzen 2005. Wydarzenia w Albanii wygladaja jak kronika kryminalna, i to kronika zgonow. Poza tym wybory, w ktorych Albanczycy wybrali na premiera kolesia, ktory 8 lat wczesniej rozwalil panstwo wspierajac wesole piramidy finansowe. W wydarzeniach na swiecie sa! polskie akcenty! – bialo-czerwone flagi na pogrzebie papieza, Ebi Smolarek strzelajacy gola w Bundeslidze i Dudek broniacy karnego. Potem troche lokalnego hip-hopu, jou – koledzy w dwoch czapkach na glowie – cos tam rymuja o Kosowie – jou. I jeszcze Benny Hill w dubbingu wloskim z albanskimi napisami.

Pojedyncza energooszczedna zarowka pod sufitem to troche za malo, zeby dluzej poczytac coraz mocniej wciagajaca “Przeszlosc pewnego zludzenia”. Spac. Rano o 5:30 trzeba sie jakos podniesc i zlapac autobus do Durres, wydobyc sie w koncu z Vlore.

Udalo sie, dzis Durres a jutro Szkodra. A potem koniec etapu albanskiego. Duzo do przerobienia pozostalo mi w glowie.