podobno mam pójść na wybory, rozmaici tak mi mówią. udowodnić, żem dojrzały obywatel, zaniedbaniem nie zgrzeszyć, poczuć jedność z podobnymi sobie, podbić nieco te ledwo zipiące 40% frekwencji.

a ja pasywny, markotny i wcale mi się nie chce. czemuż? skoro to akt wolności, moment, w którym mogę wyrazić swoje zdanie i podjąć suwerenną decyzję? zastanawiałem się nad tym – i stąd myśli rozwinięte w kilka akapitów tekstu bardziej serio, zamiast kondensatu słowno-graficznego.

czuję, że to nie tylko z miałkością polskiej polityki mam problem. i nie tylko z tym, że w wyniku wyborów w najlepszym razie jeden żenujący rząd może być zastąpiony przez inny, żenujący tylko odrobinę mniej. mój główny dyskomfort bierze się chyba z tego, że wbrew obfitym zaklęciom nie wierzę w tę nachalnie reklamowaną wolność wyborcy – bo czuję, że demokracja partyjna tak naprawdę nie jest żadną demokracją. choć wszyscy wokół zachęcają, grożą, łaszą się i popychają, wyważę swój interes i widzę, że cedowanie uprawnień na jakichś bliżej nie znanych mi przedstawicieli obcych mi ugrupowań – jest po prostu odebraniem mi tych uprawnień (w rękawiczkach czy bez, wszystko jedno). i że wbrew głośnym zapewnieniom wyborczych naganiaczy – mój głos naprawdę waży niewiele. nie potrafię znieczulić się tak mocno, by oszukać się hasłami obywatelstwa i odpowiedzialności. bo wolność polityczna udostępniana raz na cztery (czy nawet dwa) lata, manifestowana w akcie oddania głosu, jest iluzją.

defetyzm? niezupełnie, bo wierzę w inne rozwiązania. wierzę, że uczestnictwo nie polega bynajmniej na karnym stawianiu się w lokalu wyborczym – ale na samodzielnym, codziennym podejmowaniu decyzji politycznych, w skali, w jakiej człowiek na co dzień żyje i działa. a więc – demokracja uczestnicząca, a nie partyjna. samoorganizacja społeczna, fenomen opisywany przez Hannah Arendt, to rady – zbierające obywateli i podejmujące decyzje, a także delegujące spośród siebie przedstawicieli na wyższy poziom (regionalny czy krajowy). te właśnie rady, które swego czasu skutecznie zniszczył Lenin – przejmując je, ubezwłasnowolniając i kompromitując. (wbrew potocznemu mniemaniu, wcale nie on i nie bolszewicy je stworzyli. polecam Pipesa.)

istotą, sensem istnienia partii nie jest wcale głoszenie jakiegoś mniej lub bardziej zbornego zestawu poglądów – ale wybieranie kandydatów na przedstawicieli, którzy potem zasiadają np. w parlamencie. rady same stają się mechanizmem uczestnictwa i delegacji – a więc sednem demokracji – dlatego też śmiertelnie zagrażają interesom partii, negując potrzebę ich istnienia. partie będą więc dążyć do opanowania i zniszczenia rad, co bardzo pięknie udało się Leninowi.

partie w swej istocie są instytucjami niedemokratycznymi. po pierwsze, ograniczają wolność poglądów własnych członków, zobowiązując ich do trzymania się obowiązującej linii. po drugie, oligarchizują układ władzy, zawężając do niej dostęp i odbierając ją głosującym. w polskich realiach to politycy partyjni są prawdziwymi oligarchami, nie właściciele wielkich fortun. czy suma elementów z gruntu niedemokratycznych może zbudować realną, odczuwaną demokrację? bardzo wątpię.

źródłem demokracji są elementy samoorganizacji obywateli, zastępujące wertykalny układ partyjny (a nie uzupełniające go, jak chcieliby politycy, wtłaczający naturalną ludzką aktywność w ramy organizacji pozarządowych – bo to dwa nieprzystające do siebie systemy). słabością rad jest jednak podatność na zniszczenie przez wojsko zawodowych polityków partyjnych, silnie zdeterminowanych do zdobycia władzy. są zbyt delikatne, żeby w rzeczywistości partyjnej przetrwać. ale być może są szansą na przeżycie demokracji, bo to właśnie system ciągłego uczestnictwa może obudzić ludzi z marazmu. a czy demokracja w ogóle jest wartością? i jakie wady ma system uczestnictwa? to tematy na inne teksty…

no więc iść na te wybory? czy nie iść? whatever gets you through the night – it’s alright… chyba wszystko jedno, bo tu nie wyboru między pis, po a lid trzeba – ale naprawdę radykalnej zmiany. warto zachęcać tylko z jednego powodu – być może wybory zaktywizują ludzi na tyle, że pomyślą o poważniejszym działaniu. pewien niegłupi człowiek powiedział: “nie palcie komitetów, zakładajcie własne”. otóż nie: komitety trzeba spalić do gruntu i nie pozwolić wyrosnąć nowym. hasło “załóżcie rady a potem spalcie komitety” podoba mi się znacznie bardziej.

 4 
  1. Wybory? Zawsze myślałem, że wybory to są wtedy, gdy ma się z czego wybierać. A jest z czego wybierać? Hm… chyba można wybrać tylko mniejsze zło. W końcu to też jest wybór.

    1
  2. u mnie też jakoś na ten temat… cuda… ;)

    2
  3. Piotr Sawicki

    A czym wybieranie delegata rady miałoby się różnić od wyboru posła ?
    Dlaczego rady nie miałyby się upolitycznić i ulec opanowaniu przez quasipartyjne kliki ?
    Przecież obecny system wyewoluował sam na mocy socjologicznych reguł dynamiki relacji małych grup i podstawowych zasad psychologii.
    Wydaje mi się, że u źródła każdej takiej oligarchii rotacyjnej jak aktualny ustrój polityczny była kiedyś rada osób autentycznie zaangażowanych w budowę wreszcie-prawdziwej demokracji, pełnych dobrych chęci i zapatrzonych w idee. Potem powoli acz nieubłaganie następuje ich selekcja i metamorfoza, zgodne z socjobiologicznymi zasadami interakcji w stadach naczelnych – czy jestem zbyt cyniczny ? To raczej pesymizm. Może to złudzenie, ale mam silne przekonanie, że we wprowadzeniu demokracji uczestniczącej, deliberatywnej, czy innych przybliżeń demokracji bezpośredniej pomogłyby osiągnięcia naukowe, a mianowicie rachunek prawdopodobieństwa, teoria gier, statystyka i kryptografia. Ursula Le Guin komentowała kiedyś, nie wiem z ironią czy żalem, że postępów nauki używamy głównie w celach najmniej istotnych dla społeczeństwa – opisując cywilizację, która nie potrafi dokładnie zważyć kamienia, ale nie ma w niej wojen (wiem, to utopia, lecz kpina celna). Do rzeczy : może zamiast posłów, reprezentantów, delegatów i innych pośredników niech decyzję podejmuje jednostopniowa rada każdorazowo wylosowana zgodnie z regułami doboru reprezentatywnej próbki społeczeństwa ? Odpadają wszystkie ciemne aspekty rywalizacji o bycie wybranym, dążenie do reelekcji, demagogiczne popisy, itd. Przy takim bezpośrednim głosowaniu tajnym (możliwym do odszyfrowania tylko w wypadku dochodzenia sądowego) praktyczne możliwości formowania się sitw, korupcji, szantażu i innych form manipulacji zbliżają się do zera. Dopóki grupą spośród której się losuje są wszyscy uprawnieni do głosowania, spełnione są wszystkie konstytucyjne atrybuty demokracji, takie jak powszechność, proporcjonalność itd. Jedyny sensowny kontrargument takiego rozwiązania, z którym się – jak dotychczas – spotkałem, jest fakt, że w tak dobranej radzie będą osoby niewykształcone, nieroztropne, niezaradne życiowo, być może nawet przestępcy. Spójrzmy więc na posłanki po zawodówce, posłów oskarżonych o gwałty, pobicia i wymuszenia, liderów partyjnych bez konta w banku, prawa jazdy, od zawsze na państwowej posadce. Na głosowania przez bezmyślne podnoszenie ręki za przewodnikiem stada w pierwszym rzędzie ław sejmowych.
    Żeby uniknąć nieporozumień : zdaję sobie sprawę, że powstanie takiego systemu randomizowanych mikroreferendów to utopia. Jednak wiara, że po zagłosowaniu po raz kolejny, kolejny i kolejny raz przeciw aktualnym nieudacznikom, ich następcy nie rozczarują w równym stopniu, jest również utopią. Tyle, że bardziej naiwną – bo już wielokrotnie wypróbowywaną.

    3
  4. dzięki za obszerny i ciekawy komentarz.

    Najpierw – co do randomizacji: w sumie sam sobie odpowiedziałeś, taki system mógłby łatwo zawalić się pod ciężarem własnej niekompetencji. Randomizacja tym różni się od systemu rad, że znacznie ogranicza grupę decyzyjną, ale jedynym kryterium jest oczywiście przypadek. System rad ma tę przewagę, że pozwala na promocję jednostek zdolniejszych (albo ambitniejszych, bardziej żądnych władzy… wiem, wiem).

    Czym różni się system rad od systemu partyjnego i jakie są różnice w sposobie wyboru? Różnica polega przede wszystkim na tym, że rady na najniższym poziomie faktycznie podejmują decyzje – obecnie obywatel, który nie należy do jakiejś partii, nie ma żadnych szans uczestniczyć w tym procesie. Rady na najniższym poziomie delegują spośród siebie ludzi do szczebli wyższych – ale właśnie bez pośrednictwa partii, namaszczających swych kandydatów.

    Co do upolitycznienia się rad – oczywiście, tu jest poważny problem – rady mogą zostać przejęte przez silne jednostki albo grupy. Nie mam na to gotowej odpowiedzi, nie wiem, jak system rad można przed tym obronić – poza wprowadzeniem niezależnego ciała posiadającego duży autorytet, kontrolującego poczynania rad (Trybunał Konstytucyjny?). Natomiast zróżnicowanie wewnętrzne, które może doprowadzić do powstawania stronnictw chyba nie jest zagrożeniem – ludzie oczywiście będą zbierać się w grupy wyznające podobne poglądy: ale tak długo, jak długo będą uczestniczyć, a nie tylko delegować, nie widzę problemu. Jeśli rada będzie poprzedzać partię (czyli nieformalne stowarzyszenie ludzi o podobnych poglądach – a nie maszynkę do wskazywania kandydatów na stanowiska) – to taki system nie będzie zagrożony.

    Drugim podstawowym problemem takiego systemu (obok pewnej przewracalności) jest gnuśność ludzi uczestniczących we władzy, którzy chętnie oddadzą swoje obowiązki, byle zająć się czymś przyjemniejszym. Czy jednak – tak jak piszesz – system musi ewoluować w stronę oligarchii najbardziej złaknionych władzy? Niekoniecznie, jeśli w system wbudować wspomniany niezależny mechanizm kontrolny, czuwający nad równowagą układu (ups!).

    Trzecim problemem, z którym nie poradzili sobie Rosjanie po rewolucji lutowej – jest tendencja rad do zajmowania każdego dostępnego obszaru decyzyjnego. W efekcie rady zaczęły zarządzać przedsiębiorstwami i gospodarką – z łatwym do przewidzenia, opłakanym skutkiem. Rady muszą mieć więc umiejętność samoograniczania się, pozostawiania obszarów wymagających wiedzy fachowej – fachowcom.

    Oczywiście, to wszystko w tej chwili jest jakąś tam utopią, ale niektóre utopie po dostatecznie długim czasie stają się niepostrzeżenie rzeczywistością – i to niekoniecznie czarną. System partyjny rozbroić jest bardzo trudno – ale może można go reformować? Rozwiązaniem łatwiejszym w realizacji – stojącym pozornie w sprzeczności z systemem rad – jest wprowadzenie cenzusu obywatelskiego, dającego bierne i czynne prawo wyborcze po zdaniu jakiegoś niezbyt trudnego egzaminu, sprawdzającego podstawową wiedzę z zakresu mechanizmów funkcjonowania państwa. Nie wydaje mi się wcale konieczne, żeby we władzy uczestniczyli literalnie wszyscy: powinni mieć w niej udział ci, którzy wiedzą, czym w ogóle jest władza i państwo. Zespół świadomych obywateli mógłby popchnąć system w stronę dalszych reform, choćby i w kierunku dzisiejszej utopii rad.

    4

co Ty powiesz

filtr antyspamowy jest nierychliwy. wiem o tym.