jest nowy człowiek
owoc determinacji i planowania
a trochę podstępu
czteroipółkilowy cud
połyskujący miłością, która gdzieś tam z oddali
wciąż grzeje miękkim światłem
powinien się w niej pławić
bo każdy zasługuje na starcie na taki kredyt
spłacany w ratach malejących na niewysoki procent

że jego imię znaczy więcej niż tylko „dar od Boga”
dowie się szybko, zapewne
ale to będzie tylko pół prawdy

ach proszę pani, proszę pani
prawdziwe powody proszę ukryj
dzięki tym niedopowiedzeniom
życie staje się tak smaczne
a seriale tak wciągające

Kalafior, nie lubię kalafiora. Jego monstrualność, formalna potworkowatość, rakowata z natury istota łączą się z zupełnie nijakim, pełnym wody wnętrzem, smakiem przypominającym dziesiąty wywar po starej skarpetce. Przerost rozbuchanej formy nad cieniutką treścią. Za dużo musiałem go zjeść w dzieciństwie, polanego obrzydliwą zasmażką z bułki tartej, żeby teraz myśleć o nim z sympatią.

Kiedy płacę na utrzymanie porządku w swojej okolicy, drogi czy edukację – krótko mówiąc, kiedy płacę podatki – płacę za całego kalafiora politycznych pomysłów, które wcale nie są mi potrzebne. Płacę PIT, finansuję więc armię wiecznie niedojadających górników, cienką herbatkę siorbiących urzędników albo – jak fantazja posłom dopisze – narodową świątynię opatrzności.

Kiedy chcę porozmawiać przez telefon, nie płacę wyłącznie za utrzymanie sieci i techników, czy chociażby za limuzynę prezesa telefonii – choćbym nie znosił piłki nożnej, finansuję też futbolową rozrywkę koleżkom z klatkoskiej, resocjalizujących się na okolicznych stadionach. Płacę platfusom w kolorowych trykocikach, żeby mogli kupić sobie nowsze audi.

Panowie od kalafiorowatej polityki policzyli sobie, że jeśli zapłacę za ich opaczność, to chętniej na nich zagłosuję, a i podatkiem hojniej sypnę. Spec od kalafiorowatego marketingu wykoncypował sobie, że będę dumny, wspierając kilkuset fajtpłapowatych młodych mężczyzn, spotykających się raz w tygodniu na wspólne toczenie piłki po boisku.

Postsocjalistyczne państwo nie daje mi większego wyboru; chcę czy nie chcę, na każdą kalafiorowatą opaczność muszę płacić. Pozostawia mi jednak nieco wolności w wyborze operatora komórkowego. Zawsze mogę porzucić kalafiora piłkarskiego i płacić za już od lat dobrze się zapowiadających siatkarzy, albo owocującą wspaniałymi nadwiślańskimi biurowcami ideę kubertenowską.

Kalafior forever.

Rozgrywki sponsorowane także przez vontrompkę właśnie się zaczynają. Czas na prawdziwie męskie emocje, na unoszący się nad stadionami zapach testosteronu i smażonych kiełbasek…

Zdjęcie wykonane w Warszawie.

Przyśniło mi się, że wziąłem udział w konkursie fotograficznym i dostałem trzecią nagrodę. Trzecich nagród było kilka, ale ja dostałem najlepszą z tych trzecich. Jej ranga polegała na tym, że wraz z pierwszym i drugim miałem wziąć udział w specjalnej audiencji u Prezydenta. Miało już dojść do tego spotkania, czekałem w korytarzu otoczony rozbuchanym barokiem i kapiącym złotem, ale ogarnęła mnie taka trema, że rozbolał mnie brzuch i się obudziłem.

Nie lubię spotkań z dygnitarzami. Nigdy nie wiadomo, kiedy się uśmiechnąć, bo fotografują, do kogo wyciągnąć rękę i gdzie poklepać. A potem – o czym z nimi gadać.

Przeciągnąłem się, żona jeszcze spała obok. Odprężyła mnie myśl, że dziś znów nic ważnego nie muszę robić. Komuś trzeba przyznać jakieś medale, to się szybko załatwi. Można się będzie zamknąć w gabinecie i spokojnie podrzemać w fotelu. Zupełnie rozluźniony wzułem kapcie. To zabawne, śnić o spotkaniu z samym sobą i czuć tremę na myśl o tym. Muszę o tym opowiedzieć bratu. I Eli. Albo nie, bo zaraz zaczną psychoanalizować. Opowiem kotu.

Moskwa końca lat osiemdziesiątych… Jak mogła wyglądać? Pierwsi prywaciarze otwierają swoje interesy – bo już można, wódkę pije się znów legalnie – bo Gorbaczow w końcu zniósł prohibicję. Z obrzeży Sojuza docierają pierwsze pomruki zwiastujące większe problemy – Azerowie rżną Ormian w Sumgaicie, zaraz zapłonie Nagorny Karabach, na Litwie zbiera się Sajudis. Nadal szaro i smutno, ale już tu i ówdzie mignie jakieś modne zachodnie logo na reklamówce, czasem gdzieś wśród setek ład i wołg zabłyśnie mercedes wzbudzając zainteresowanie przechodniów. Zapach niskooktanowych spalin, kurzu, potu i tanich perfum. Długie ogonki przed sklepami oferującymi dowolny towar albo tylko nikłą nadzieję, że coś rzucą – i matka wszystkich ogonków, wiodąca do cerkwi komunizmu, źródła wiedzy i wiary dla spragnionych dialektycznej pewności – mauzoleum Lenina. Ale i pierwsze, nieśmiałe, malutkie, koncesjonowane straganiki z mydłem i powidłem importowanym zza granicy albo z innych republik, pierwsze niepaństwowe szyldy na ulicach zwiastujące jakieś jeszcze przyduszone, ale uporczywie trzymające się przy życiu interesiki. Jakoś tak to sobie wyobrażam. Tak jak w Polsce w tym samym czasie, ale pewnie trochę biedniej.

Wśród tych rzadkich, biednych straganów przemyka czarniawy mężczyzna, niosąc w wypchanej, prostokątnej torbie świeżo zmontowany komputer, zamówiony przez jakiegoś prywaciarza, a może właśnie przesłany z Hongkongu kolorowy monitor, drogocenne dobro, przeznaczony dla syna wyższego urzędnika partyjnego. Młody, jakieś dwadzieścia trzy, może cztery lata. Niedawno wywalili go z politechniki, na którą trafił po nieudanych egzaminach na prawo. Zdaje się, że szło mu kiepsko, za dużo grał, za mało się uczył, nie ciągnęło go do książek, ale kto wie, może na sam dźwięk jego nazwiska egzaminatorzy niemal bezwiednie, odruchowo obniżali oceny? Ech, Rosjanie. Nienawidzą południowych. On to dobrze wie, czuje każdym włoskiem na skórze, wcale nie aż tak śniadej jak u innych jego kolegów z akademika, ta południowość definiuje go na ulicy, określa szlak, jakim musi przemykać zaułkami wielkiego miasta. Ludzie, których mija, patrzą na niego z lekką nieufnością, nie ma tygodnia, żeby patrol blond-milicjantów go nie wylegitymował. Ale zna już ten cały rytuał, kod moskiewskiego survivalu, całkiem nieźle daje sobie radę. Komputery to dobry biznes, więc ma pieniądze, nie bardzo dużo, ale tyle, żeby opłacić się milicjantom a czasem za wymienione u zaprzyjaźnionego cinkciarza dolary kupić w Bieriozce jakiś lepszy alkohol. Musi podobać się kobietom, słowiańskie moskwianki czują miły dreszczyk, gdy spogląda na nie wzrokiem półdzikim, taksującym, z tym swoim zamyślonym, jakimś takim poważnym uśmiechem. W sumie – żyje, ale czuje, że ten biznesik komputerowy, który prowadzi z kolegą, to stan jakiegoś zawieszenia, odłożenia, a zarazem podgrzewającej się w nim frustracji i złości, wyrastającej z drobnych, męczących, codziennych upokorzeń, których doznaje na każdym kroku.

Obiecuje sobie, że już niedługo wyrówna rachunki. Wkrótce o nim usłyszą. Zapamiętają na zawsze zwykłe kaukaskie nazwisko, które teraz im nic nie mówi – ot, Szamil Basajew, czarniawy młody facet.

Kiedy w gorący wieczór przez otwarte okno słyszę drącego się bachora, który mnie rozprasza, choć bardzo chcę się nad czymś skupić, moje pięści zaciskają się z lekka i powoli wzbiera we mnie bezradna złość. Rzucam pod nosem nieprzyjemnymi wyrazami, których ani on, ani jego rodziciele nie usłyszą, ale po chwili przychodzi refleksja: „Uspokój się. Odetchnij. Polub go. To on będzie zarabiał na twoją emeryturę”.
I uspokajam się, i zaczynam go nawet lubić.

Dzięki podobnym racjonalizacjom w elegancki sposób buduję w sobie równie pozytywne uczucia skierowane do przewodniej partii i jej satelitów. Czytam kolejną nabzdyczoną wypowiedź infantylnie skrzywionego wysokiego dygnitarza państwowego – i rzucam brzydkim słowem (którego nie usłyszy) grożąc że na długo! na zawsze! stąd wyjadę (co akurat ma w nosie). Ale zaraz uspokajam się myślą, że jeszcze przez – co najmniej! – trzy lata będę korzystał z niewysychającego, bo hojnym ślinotokiem z jego ust zasilanego, źródełka inspiracji.
I co gorsza, zaczynam się do niego, do tego dygnitarza, przywiązywać.

(…)
Patrzy na nas, bliski jak ojciec,
troska bruzdą czoło mu znaczy.
“Proszę, mówcie o sobie
i o swej pracy.”

Więc mówimy. I on mówi
prostymi, serdecznymi słowami:
“Towarzysze, gdy my rośniemy,
i Polska rośnie z nami.”

(Jan Koprowski, “Włókniarze u prezydenta”)

Staram się o nowe prawo jazdy. Spełniłem wszystkie wymagania, opłaciłem, odstałem, poflirtowałem z urzędniczką. Niestety, na koniec Urząd odrzucił moje zdjęcie, o czym poinformowano mnie telefonicznie. “Za blado pan wypadł. W ogóle zlewa się pan z tłem, nie wiadomo, gdzie się pan kończy, a gdzie zaczyna. Nie wiemy, jak pana kadrować, skaner głupieje, pan się musi wyraźnie mieścić na przeznaczonym do tego polu, a tak to się pan będzie wylewał gdzieś na tekst. Pana mina nic nie wyraża, pana oczy są jak butelka pusta po oranżadzie, usta jak doklejone, no przecież po prostu zaraz odpadną. Włosy potargane, taka jakaś słoma-siano. Proszę się ładnie uczesać i postarać. No, no, głowa do góry, proszę się nie rozklejać, niektórzy po trzy-cztery razy próbują, w końcu każdemu się udaje. Trzeba optymistycznie, z uśmiechem i wyraźnie odcinać się od tła”.

Wiem, że z tym odcinaniem się jest bieda. Już od jakiegoś czasu tracę kontury, zlewam się z tłem. Autobusy coraz rzadziej zatrzymują się na moje żądanie, zdarza się, że ekspedientki reagują dopiero na mój głos, zdezorientowane patrzą na skroś mnie. Sam widzę, że moje dłonie słabo odróżniają się od liści pod drzewem, pod którym siadłem, żeby czytać książkę. Para z ławki nieopodal spogląda w moją stronę nieprzytomną czwórką oczu, zaniepokojona trzaskiem gałązki, po chwili uspokojona wraca do intensywnego pettingu. Przecież mnie tam nie ma.

W poniedziałek muszę stawić się w Urzędzie z nowym zdjęciem, pokazać się z lepszej strony, ciekawszego ujęcia, mocniejszego kontrastu. Trenuję przed lustrem uroczy uśmiech. Rozważam lekki makijaż. Może Urząd mnie takiego zaakceptuje. Może skaner mnie dostrzeże. Może się nadam.

Siedząc przy stoliku na ulicy z moim sinym palcem wystającym z sandałów przypominam sobie pewną kobietę w innej kawiarni na innej ulicy, ale w tym samym mieście. Jasne proste włosy okalające twarz, niedbale elegancki ubiór; wciąż ładna, mimo jakichś sześćdziesięciu lat. Jej żywe oczy poszukiwały kogoś, wierciła się przy stoliku, w końcu nie wytrzymała, wstała – i wtedy zobaczyłem, że spod jej średnio długiej spódnicy wystaje proteza, niczym niezamaskowana sztuczna lewa noga, zakończona butem i skarpetką owiniętą wokół ostatniego stawu. Zadźwięczał jej radosny, wysoki szczebiot, gdy witała się z młodym chłopakiem – uczniem? kuzynem? – który w końcu przyszedł.

Była ponad panującymi regułami estetyki – albo obok nich – nakazującymi ukrywanie ułomności i braków, wolna i akceptująca siebie taką, jaką właśnie przyszło jej być. Nie było w niej buntu; zaimponowała mi spokojną niezależnością.

Naciski nieformalne, towarzyskie, społeczne, estetyczne budzą mój sprzeciw silniej niż formalny przymus stosowany przez władzę. Przeciwko przymusowi administracyjnemu można zamanifestować na ulicy, przeciwko towarzyskiemu przymusowi bycia na manifestacji zamanifestować jest trudniej. Ograniczonego ministra można olać, obrzucić tortem albo w końcu wybrać innego (podobnie ograniczonego, ale ładniejszego), ale jak sprzeciwić się słusznym i poprawnym, ale niezbyt błyskotliwym próbom wyśmiania owego ministra?

Rok temu manifestowałem razem z gejami, bo niezbyt rozgarnięty prezydent mojego miasta zabronił mi spaceru. Dziś na ten spacer nie poszedłem, bo coraz mocniej czuję, że walka z głupią władzą, objawiająca się w cyklicznych przemarszach, obronie zamykanych klubów, czytaniu chomiksu i noszeniu pomarańczowych bransoletek stała się towarzysko obowiązująca; stała się zachowaniem równie stadnym i bezrefleksyjnym, jak grupowe klepanie różańca na falach eteru. Przymus administracyjny popchnął mnie do marszu, przymus poprawności usadził mnie w krzesełku z kawą.

I popijałbym moją kawę z rosnącą satysfakcją, gdyby nie świadomość, że bunt przeciw regułom czy przymusom wiąże mnie z nimi tak samo, jak uleganie im. Mogę schować mój siny paluch pod plastrem. Mogę go ostentacyjnie pokazać. Ale mogę też o nim nie myśleć, i to chyba jest najtrudniejsze.

Moje białe, dziadka czarne. Założył swoje dziesięć złotych za planszę. “Pański ruch, panie inżynierze”, powtarzał co chwila, błyskając złotymi zębami. Szło mi opornie, nie grałem w szachy, odkąd parokrotnie upokorzył mnie mój własny telefon. Swoje mozolne medytacje wieńczyłem ruchem, który wyglądał na przebiegły przez dokładnie dwie sekundy, po których był bezlitośnie demaskowany zagraniem dziadka. Krok za krokiem traciłem piony, laufry, wieże, sam zadając jakieś nieistotne ciosy. Pojękiwałem tylko, na co on rzucał „wszyscy dziś tylko narzekają, wszyscy”. W końcu moja żałosna gonitwa do końca planszy została przerwana, o jeden jedyny krok od przepoczwarzenia się niepozornego pionka się w piękną królową. „No i mat, panie inżynierze”. Roześmiałem się. Podałem dziadkowi dwadzieścia złotych, wydał dziesięć reszty i powędrował w dół Nowego Światu szukać kolejnych przeciwników w kolejnych kawiarniach. Dopiłem kawę, wyjąłem komórkę, wybrałem poziom Beginner, po kilkunastu ruchach zamknąłem klapkę i krzywo uśmiechnięty wstałem od stolika.

Ci ludzie po prawej, on do niej coś mówi, trzyma rękę na jej udzie, ona oszczędnymi, nerwowymi ruchami poprawia włosy, błyska odbiciem żółtych świateł w zeszklonych oczach. On szuka jej wzroku, pochyla się w jej kierunku, ona sztywno odchylona do tyłu patrzy wprost, przed siebie, na drzwi kawiarni. Jeszcze parę godzin przed nimi. Może dni, tygodni. Na czas mierzony w miesiącach już ich raczej nie stać. Ja im go odbieram, ja, współkreator i makijażysta rzeczywistości zastanej, zasrany ja.

Szczypię się w palec, sprawdzam, czy faktycznie istnieję. Te kilkanaście kilometrów przez całe miasto ktoś przejechał za mnie, ktoś legitymujący się moimi dokumentami, milcząco upoważniony przeze mnie do reprezentowania mnie na świecie realnym. Teraz oczy nie łapią ostrości na stolikach obok, nie poznaję smaku kawy, która, czuję to, po przebyciu przełyku zmienia się w moim żołądku w spienione borygo. Straciłem zdolność rozumienia języka ludzi siedzących przy stoliku obok, jak po nielegalnej używce, ale może to oni przestali mówić po polsku, a z diabelskim sprytem przeszli na język aniołów. Dźwięki chrapliwe a zarazem przytłumione, z nadmiarem basów, brakiem sopranów, ocukrzają ciepłą watą, unieruchamiają myśli, uniemożliwiają ruchy. Czuję, że utknąłem.

inside, always trying to get back inside
but it’s so hard to penetrate pig-thick skin

Ona przytula się do niego, wydmuchuje w stronę drzwi dym z papierosa, całuje go w szyję. On głaszcze ją po plecach. Powtórny pomiar wydłuża skalę, teraz choćby i lata wydają się możliwe. Wieczność to pestka.

(cytat z „Right Turn” Alice in Chains)

“The more you suffer – the more it shows you really care” uliczne głośniki apteki na Rakowieckiej zaśpiewały dziś rano na zachętę potencjalnym klientom.

Jak mówi Księga Przysłów: “Kto okiem mruga – sprawia cierpienie, upadnie, kto wargi ma nierozsądne.”

elfriede jelinek napisała książkę amatorki. elfriede pisze zajmująco i do śmiechu, dobrze się czyta to, co pisze elfriede. może trochę za bardzo lubi kontrast i jednostronność opisu, może zbyt płytko wchodzi w psychologię bohaterów i może nie umie się zdecydować, czy chłodno relacjonować, czy jednak zaangażować się w ocenę. ale za to wali cepem po oczach tak, że aż gwiazdy przyjemnie latają przed oczami. nam prostym czytelnikom i im, wyrafinowanym akademikom szwedzkim latają też.
kobiety u elfriede są jednowymiarowe i głupie, jedyne, o czym marzą te jednowymiarowe i niemądre kobiety, to oddanie się mężczyznom, którzy dla odmiany są głupi i jednowymiarowi, ale dzięki tym mężczyznom kobiety mogą zająć upragnione miejsce w strukturze. mężczyżni nie za wiele myślą, gamoniowato dają się wmanewrować w ciążę i dzieciątko głupim i jednowymiarowym kobietom i bijają je od czasu do czasu, żeby ulżyć poczuciu własnej gamoniowatości.
przy ogólnym aplauzie społeczeństwa dla działań obu stron oczywiście.
przyjemne to i pożyteczne, kiedy dostanie się cepem między oczy, bo wtedy można zadumać się nad głębią i odkrywczością myśli, że małżeństwo jest formą prostytucji.
i czytelnik z przyjemnością pochłania kolejne strony powieści elfriede, mysląc, jakie te kobiety są głupie, a mężczyźni jednowymiarowi, jakie to szczęście, że ja jestem lepszy (lepsza).
i dowartościowany się czuje od razu czytelnik w swoich kapciach w swoim fotelu ze swoim egzemplarzem amatorek. jakie to szczęście.
i myśli sobie czytelnik, że gdyby elfriede lubiła bawić się programami graficznymi, to jej ulubioną funkcją byłoby „posterize”. a gdyby wzięła na warsztat miłą serbską parę z novego sadu, to wynik byłby mniej więcej taki:

przypominający do złudzenia bohaterów amatorek.

Dobrze zarobić, ale i zrobić coś pożytecznego dla innych.
Stracić cnotę, ale i mieć orgazm.
(Zawiązać koalicję, ale i uzyskać większość?)

Warto do pragmatycznych działań doczepić jakieś dodatkowe znaczenia czy wyższe cele, albo chociaż przyjemność wynagradzającą te działania. Ta wisienka na spalonym, gównianym torcie bywa ważniejsza od samego tortu. Bo kiedy realizujesz projekty, których jedynym celem jest przekonanie klienta, żeby płacił za kolejne projekty, to – jeśli masz odrobinę wrażliwości – po okresie zadowolenia z własnej skuteczności zacznie ci się robić mdławo, duszno i niewyraźnie. Zaczniesz w poszukiwaniu głębszych sensów romansować z wolontariuszkami, planować wyprawy w rejon tsunami, protestować pod chińską ambasadą czy chociaż nałogowo klikać w pajacyka. Nieznośne parcie popchnie cię w kierunku zmiany i okaże się, że same działania przygotowawcze cię uspokajają, bo nowe opcje – do tej pory ukryte – masz przecież w zasięgu ręki.

Po czym, zrelaksowany i uśmiechnięty, zmienisz samochód.

Albo mieszkanie. Albo kobietę. Nieważne. Przekonałeś się, że opcje są dostępne, więc zgromadzoną energię spożytkowałeś na dowolną zmianę. Tę oryginalną wisienkę gdzieś diabli wzięli, ale suma bodźców sprawia, że o niej w ogóle zapomniałeś. Do czasu, kiedy znów cię zemdli i zapragniesz zmieniać świat. I niezłomne przekonanie znów rozproszy się na deklaracjach i ruchach pozornych.

A może – nie wisienka jest potrzebna, tylko smaczniejszy tort? Zanurzenie się w drobne przyjemności, chwile sensu, detale życia… Weź sobie trochę energii z czakry przy Wrzesińskiej na Pradze – i pomyśl.

stary generał zakłada mundur
wie, że kurz bitwy go nie ubrudzi
najwyżej sos ze strogonowa w kantynie
armia sił pokojowych nie chce Napoleonów

stary generał zapina pas
prostuje się, wciąga brzuch i staje na baczność
sflaczałe rysy układa w stanowczy grymas
rozkazuje kotu zejść z łóżka

stary generał zakłada rogatywkę
matowym wzrokiem przebiega postać w lustrze
obce transplantowane ciało
fantom w operze nieadekwatnych marzeń

stary generał zdejmuje mundur
równa kant spodni, wygładza poły marynarki
staje w kalesonach przed oknem
wyjmuje pistolet z kabury

pamiętasz jeszcze, o co chodzi z tą Wielkanocą? a z Bożym Narodzeniem? ile osób zdaje sobie sprawę ze znaczenia obrzędów, które odtwarza? a ile bezmyślnie powtarza je, bo tak każe tradycja i tak robili nasi ojce i dziady? jak można kultywować coś, czego się zupełnie nie czuje? każdy obrzęd ma sens, jeśli wiąże się z życiem, jeśli w magiczny sposób rozwiewa lęki i daje pewność. jaki lęk ma teraz rozwiać święcenie pokarmu? albo dzielenie się jajkiem?
martwota i pustka bije z hipermarketów. wszyscy syci czekają na wielkanocne śniadanie. przednówek kojarzy się może z “Antkiem” a może z “Jankiem Muzykantem”, przecież nie z życiem. byłeś kiedyś głodny? tak naprawdę głodny, a nie coś-bym-zjadł między lanczem a kolacją? ile razy zdarzyło ci się, że jedynym pożywieniem były podpleśniałe i słodkawe bo przemrożone ziemniaki? myślę, że ani tobie, ani mnie coś takiego się nie przydarzyło. zmiana pór roku? jakie to ma tak naprawdę znaczenie dla kogoś, kto żyje w budynku z CO i bez trudu może sobie pozwolić na ciepłą kurtkę?
chrześcijańska osnowa, narzucona na chtoniczne i astralne obrzędy, zawłaszczająca je i ukrywająca ich pochodzenie, wiotczeje i połyskuje dziurami, których laicyzujący i urbanizujący się tubylcy nie mają już chęci naprawiać. a spod spodu zionie pustka, wiatr hula, sensy uleciały.
co pozostaje? wspólnotowość? czas z rodziną? akurat dla mnie to o wiele za mało, żeby usprawiedliwić istnienie święta.
wielki post kiepsko nadaje się do wykorzystania komercyjnego, trudno produkować spoty z Ukrzyżowanym pokrzykującym „ho! ho! ho!”, a otwarty grób jest zbyt mało nośnym symbolem… co innego wesołkowate Boże Narodzenie, gdzie nic strasznego się nie dzieje – ot, ciąża i radosne oczekiwanie na rozwiązanie. jeśli jakiś sprytny guru od marketingu nie wymyśli, jak zneutralizować przerażające przesłanie wielkiego piątku i jakie symbole wykorzystać do napędzenia konsumpcji, to Wielkanoc obumrze. w końcu zabraknie sił, które ją podtrzymują. bo zabraknie mitu, który płynął w jej tle.
taplać się po kolana w bajorku zwiędłych myśli i sfermentowanych obrządków, narażając się na reumatyzm umysłu – czy wyjść na suchą ziemię, zabierając z tego bajora to, co nadal cenne?
obrzędy, magia – to wszystko jest bardzo ważne, również dla mnie. ale coś musi znaczyć, musi nieść jakąś treść, która porusza umysł i porządkuje relacje ze światem.
dlatego „błagam o mit”. i o myśl w głowach bliźnich błagam.

na wpół zapomniane nieostre szaro-szare twarze
sztywny garniturek komunijny, łódka na Mazurach
wódka Baltic i sałatki w kolorach orwo
zdjęcia, pamiętniki, nagrania, przeszłość w konserwie
trzymamy je na dowód, że faktycznie się odbyła
gdyby kto pytał – mamy alibi: byliśmy
to uspokaja, daje jaką taką stabilność
jak pod stopami gruba kra na rzece

wypadają mi z rąk kolejne kawałki tej układanki
zdjęcia w jakichś pudełkach w jakichś szafach w jakichś mieszkaniach
taśmy na szpulach milczące po śmierci magnetofonu
czasem miesiące i lata znikają w czarnych foliowych torbach
albo nad kuchenką gazowa
wniosek, że wzbudzam emocje. to chyba dobrze
ale coraz mniej jest dowodów, że nie tylko jestem, ale i byłem
że nie dryfuję znikąd donikąd