pod twoją obronę uciekamy się, ciemnoszary garniturze
naszymi pustkami racz nie gardzić w portfelach naszych,
ale od wszelakich deadline’ów racz nas zawsze wybawiać, wełno chwalebna i błogosławiona
o pani nasza, marynarko nasza, kamizelko nasza, w prążki nasza
z klientem naszym nas pojednaj, dyrektorowi naszemu nas polecaj, naszej sekretarce nas oddawaj.

amen.

kiedy miałem cztery, może pięć lat, jeździłem na rowerze pelikan z dodatkowymi kółkami
absolutnie posłuszny wobec nakazów i zakazów
moich dwudziestoparoletnich rodziców
nie wyjeżdżałem poza okrąg wyznaczony przez ich wzrok
obsługa wyjątków:
co zrobić, kiedy nadjeżdża (nie tak znowu wtedy częsty) samochód?
“stać i się patrzeć!” rzekł ojciec, zirytowany głupim pytaniem
tamten w dużym fiacie trąbił
ale nie mógł przejechać
stałem i się patrzyłem
całkiem bezradny na swoich czterech kółkach
mocne słońce świeciło mi w twarz
mrużyłem oczy, patrząc to na kierowcę, równie bezradnego jak ja
to na rodziców, śmiejących się w oddali
a może było pochmurno i nie musiałem mrużyć oczu

Nie mogłem pojąć – a chyba nadal nie mogę – skąd brała się niesamowita wprost skuteczność Hitlera w zdobywaniu i utrzymywaniu władzy. Najpierw całkowicie zaczarował ludzi wokół siebie, potem – przeciwników politycznych, a na koniec – przywódców innych państw. Jego siła wyrosła z frustracji, urażonej dumy, poniżeń, które musiał przejść. Miał w sobie niewiarygodną energię, dziki entuzjazm, który potrafił przelać na swoich zwolenników. Rozwiązywał problemy skrajnie je upraszczając, bo sprawy po prostu MUSIAŁY być rozwiązywane – samą siłą woli. I były. Nawet te, które wydawały się zupełnie beznadziejne. Ta niezwykła charyzma oddziaływała na szerokie masy – dzięki fantastycznej intuicji Hitlera, który w lot wyczuwał nastrój tłumu i szedł za tym nastrojem, wzmacniał go, czym porywał tysiące ludzi i wprowadzał ich w stan histerii.

Nudziły go szczegóły i codzienna mitręga administracyjna, do tego wyznaczał ludzi, najlepiej o krzyżujących się kompetencjach – żeby sami się wzajemnie pilnowali. On był od kreowania wizji, przemawiania, motywowania. Postępował nieszablonowo, wbrew radom doświadczonych polityków czy generałów – i dzięki swojej bezczelności osiągał, co chciał. Był całkowicie pozbawiony skrupułów i poczucia lojalności, widząc korzyść zdradzał swoich sprzymierzeńców, przeciwników skazywał na śmierć.

Tu się moja niezdrowa fascynacja kończy – bo w końcu zgubiła go wiara we własną nieomylność, wzmacniana kolejnymi niebywałymi sukcesami. Realizując coraz bardziej oderwane od rzeczywistości czy wręcz głupie (i zbrodnicze) plany, boleśnie zderzył się z realiami – i przegrał. Na szczęście.

Czytam biografię Hitlera i myślę, że przynajmniej jakąś część tych cech powinien mieć każdy szanujący się dyktator. I tak coś czuję, że tych cech nie mają obecnie rządzący, a jeśli je mają, to w jakiejś skarlałej formie. Chyba nie są materiałem na dyktatorów. Jakoś mnie to uspokaja. Może za łatwo.

– Mieli wyremontować pozostałe sale, ale zgłosił się poprzedni właściciel…
– No proszę, widzi pani. A o ile się pani założy, że to pejsaty?
– Podobno mieszka w Ameryce…
– Ano właśnie!
– Nasze ulice, ich kamienice…

“Ja wiem, pani rozumie”. Tak rozmawiają zwykli Polacy. Czy Polacy są antysemitami? Owszem, bywają, ale przede wszystkim bywają nierefleksyjnymi idiotami, posługującymi się wąskim kanonem stereotypów, klepiącymi bezmyślnie w kółko te same prostackie formułki, których właściwego sensu już nawet nie rozumieją. W swojej bezrefleksyjności nie wyróżniają się specjalnie spośród innych nacji, natomiast dość głupio wybrali sobie obiekt niechęci. Taka nienawiść do obiektu, który praktycznie nie istnieje; większość Polaków nie widziała żywego Żyda, chyba że takiego wycieczkowego na Umschlagplatzu.

Ale to wszyscy wiedzą, nic nowego nie napisałem. Wkurwia mnie ten ludowy antysemityzm, wielu innych też wkurwia. Natomiast to, co mnie załamuje – a to gorsze niż wkurwienie – to jego podłoże: brak zaufania między ludźmi i brak wiary w to, że można coś osiągnąć własnymi siłami. Ludzie wierzą, że jeśli ktoś coś ma, to albo Żyd, albo złodziej. Wierzą, że sami nic nie osiągnęli, bo ktoś się na nich uwziął, złamał im pięknie zapowiadającą się karierę, albo nakradł, kiedy oni zachowali krystaliczną uczciwość. Trzydzieści – więcej? – milionów nieudaczników, zdominowanych przez Żydów i Kulczyków. Spiskowców i gangsterów.

To Polska solidarna – solidarnością nierobów i frustratów, którym się należy. Jeśli mam o coś pretensje do pana prezesa K., to nawet nie o tego kolesia, którego trzyma w Sejmie po swojej prawicy, a który uznał za konieczne tłumaczenie się ze swojego polskiego rodowodu, bo ktoś oskarżył go o pokazywanie nieobrzezanego penisa. Bo antysemityzm i jego różne prymitywne oznaki to sprawa wtórna. Mam do prezesa K. Wściekłość i Żal (przez duże W i duże Ż) o to, że sieje nieufność, nienawiść i dzieli, zamiast łączyć. Wskazuje wrogów, nie wskazuje celów do osiągania. Promuje podejrzliwość, nie umie zarazić entuzjazmem i optymizmem. Bezczelnie wmawia, że nietolerancja jest cnotą, że kłamstwo, gdy skuteczne, jest usprawiedliwione, że… małe jest piękne.

Nie jest, nie jest, nie jest.

Oczyścić podłoże i zmienić siewcę. A potem to już można i trzeba siać, siać…

Dokładnie 2050 lat temu Marcus Iunius Brutus włożył nóż w miękki brzuch swojego przyjaciela, Gaiusa Iuliusa Caesara. Dwa lata później popełnił samobójstwo, ale nie z powodu wyrzutów sumienia – tak wtedy kończyli politycy, którzy przegrywali bitwy.

Ot, brutalny romantyzm starożytności. Brało się miecz albo sztylet i załatwiało sprawę, nikt przed nikim nie musiał zdejmować spodni, żeby udowodnić swoje prawowite pochodzenie. No tak, wtedy nie było spodni. Tak, to chyba ta różnica.

Stałem w pełnym słońcu w samym centrum miasta. Takie spokojne piętnaście minut w mroźny poranek, nieoczekiwanie podarowana mi chwila, bo bank był jednak od dziewiątej. Naprzeciw głównego wejścia, na środku chodnika, leżał ptasi trup, chyba ex-gołąb: wysuszony albo zamarznięty, częściowo wypatroszony przez jakiegoś kota, z resztką flaków nieskromnie wystającą z brzucha i jakimś farfoclem udającym głowę. Łapy konwulsyjnie ściągnięte, chyba najbardziej żywe w tym truchełku. Musiał spaść z jakiegoś dachu, bo był zbyt nieświeży jak na niedawny koci łup, a raczej wątpliwe, żeby w tej pozycji spędził kilka dni. Obok trupa przechodziły co chwila kolejne bankowe urzędniczki, śpieszące na dziewiątą do biurek. Musiały go zauważać, bo nie dało się przejść inaczej niż tuż obok niego, nie dostrzegałem jednak oznak obrzydzenia, raczej jakiś cień lęku albo zupełną pustkę.

Wybiła dziewiąta, pan ochroniarz Władysław O. celebrując jeden z dwóch momentów w ciągu dnia, w których jest potrzebny, otworzył z klucza drzwi automatyczne. Wszedłem do ciepłego wnętrza, urzędniczki w dobrych humorach, bo z tulipanami na biurkach, odsyłały mnie jedna do drugiej, tak że w minutę poznałem całą obsługę oddziału. Załatwiłem swoją sprawę, wyszedłem na słońce. Obok ptaka leżała główka tulipana, urwała się widać z pobliskiego straganu i przyturlała tutaj. Gdyby doturlała się jeszcze bliżej, mogłaby robić za jego głowę. Popatrzyłem jeszcze raz i wydało mi się, że ukwiecony gołąb mruga do mnie zalotnie nieistniejącym okiem. „Samiczka”, cmoknąłem ze znawstwem i poszedłem w swoją stronę wzdłuż klombów – po brzegi wypełnionych zamarzniętymi psimi kupami – zdobiących centrum mojego słonecznego miasta.

Sprzed drzwi zniknęła mi przedwczoraj wycieraczka. Była mocno zniszczona, więc pewnie nie spełniała standardów wizualnych mojego superosiedla. Teraz moje drzwi kłują w oczy – jestem tu pewnie jedynym tak napiętnowanym mieszkańcem.

Pascha się zbliża, a ja sam sobie pierworodny. W tej postmodernie wszystko jest możliwe, więc wycieraczka może pełnić rolę krwi baranka, kto wie… Nie wiem tylko, czy ujdzie z życiem ten z wycieraczką przed drzwiami, czy raczej ten bez niej.

Na domiar złego dziś rano na zaśnieżonych szybach mojego samochodu ujrzałem dwa znaki Zorro…

polecam ciekawy tekst o sraczce artystyczno-intelektualnej, właściwej dla radosnej i masowej twórczości webowej (w tym blogowej)

http://naukowcy.blox.pl/html/1310721,262146,13.html?890647

myślę jednak, że takiej twórczości (nazwijmy ją blożeniem) nie da się sprowadzić tylko do niebezpiecznego narcyzmu. Przede wszystkim nie jest zbyt niebezpieczna. Mam wrażenie, że jednym z najważniejszych jej aspektów jest autoterapia emocjonalna, być może blożenie jest dla wielu jedynym sposobem komunikacji własnych emocji, jedyną możliwą drogą autoekspresji. Jasne, że to zasyfia sieć, robi z niej jakiś intelektualny slums pełen licho skleconych myśli, jasne że grafomania miejscami wybija sprawniej niż niejedno szambo a lukier poklepywaczy “mógłby doprowadzić do wymiotów całe przedszkole”. Wiele przedszkoli. Ale może także pozwala funkcjonować wielu emocjonalnie nieporadnym osobnikom.

Blożenie to taka emocjonalna pornografia… można jej nie lubić, można ją omijać, choć czasem się nie da, bo za bardzo się rzuca w oczy – ale jednak nie warto z nią walczyć, bo zaspokaja jakieś dość intymne i mroczne potrzeby twórców oraz jakieś, może inne, odbiorców.

Moje i twoje też.

Urodziłem się w dobrym momencie, na tyle dobrym, że mam w pamięci kupę ciekawych wydarzeń; zarazem nie zdążyłem skazić się odrażającymi odpryskami upadłego ustroju. Nawet nie podpadam pod zakusy lustratorów, chyba że ówczesne dzieci też zostaną objęte czujnym okiem odpowiedniego urzędu. Stan wojenny to dla mnie zepsuty telewizor i wojskowe pojazdy na placu Trzech Krzyży.

Urodziłem się w dobrym miejscu, więc chmura Czarnobyla przeleciała gdzieś tam nade mną, nie wyrządzając mi krzywdy; ja pamiętam tylko płyn Lugola i Wyścig Pokoju, który mimo wszystko musiał wystartować z Kijowa. Etiopskie dzieci to tylko obrazek w tv i obiekt głupich żartów z czasów mojego dzieciństwa – a nie moja rzeczywistość.

Moi rodzice nie wtrącali się nadmiernie w moje dojrzewanie, coś tam jedynie korygując, lepiej czy gorzej, w każdym razie – nie krzywiąc mnie nadmiernie. Moi nauczyciele pokazali mi kilka ciekawych sposobów patrzenia na świat i podpowiedzieli, którędy można dochodzić do wiedzy.

Szczęśliwie skończyłem nie te studia, na które naiwnie chciałem się wybrać, dzięki czemu niechcący znacznie poszerzyłem swoje horyzonty. Zachorowałem – a potem wyzdrowiałem. Spotykałem w życiu miłość, dawałem ją i brałem; nawet bezkarnie posmakowałem życia małżeńskiego. Znalazłem oddanych przyjaciół – niczego ode mnie nie wymagających, ale mogących na mnie liczyć. Zobaczyłem kilka krajów, dotknąłem nieznanych mi kultur, porozmawiałem z ludźmi mówiącymi, gestykulującymi i myślącymi całkiem inaczej niż ja.

Poznałem sam siebie na tyle, że z grubsza wyczuwam swoje ograniczenia i mniej więcej rozumiem, czego mi brak. Poniosłem kilka porażek – ale po każdej podnosiłem się silniejszy i mądrzejszy. Odniosłem parę sukcesów – a te dały mi satysfakcję i pewność siebie. Pozbyłem się paru złudzeń i nauczyłem się być gotowym na różne scenariusze, jeśli spełnią się te dobre, to czeka mnie dużo do zrobienia – to czyni przyszłość fascynującą.

Jestem dużym szczęściarzem. Mam 31 lat i taki przebiegły plan, żeby tych statystycznie pozostałych czterdziestu nie spieprzyć.

nie, nie ma szans.

mamy szczęście – nieudolnych, budzących uśmiech politowania polityków, z elegancją słonia przeprowadzających kolejne plany stabilizująco-umacniające.

i zanarchizowane, niepokorne i buntownicze społeczeństwo, które władzę, której nie szanowało, bezlitośnie wyśmiewało.

za 2 min. będzie wiadomo, czy prezydent rozwiąże. Myślę, że co najwyżej sznurówki przed snem, albo żonie gorset. Ach, jaki się udał braciom elegancki manewr, jeszcze więcej wyciągnęli od dwóch pozostałych stabilizatorów. Von Clausevitz to przy nich przedszkolak.

Gdy podjąłem decyzję o Zmianie, poczułem spokój i jasność w sobie. Miałem cel i wiedziałem, że Zmiana pozwoli mi znów odetchnąć pełną piersią, że – chociaż wymaga pokonania różnych trudności – musi się powieść i przynieść mi sens, którego ostatnio znów zabrakło.

Wiedziałem, że tym razem muszę działać planowo i metodycznie. Spontanicznie już próbowałem, skończyło się żałośnie.

Wtedy właśnie zacząłem odbierać krótkie, urywane sygnały z kilku nieznanych mi numerów. Kiedy oddzwaniałem i grzecznie się przedstawiałem – zawsze słyszałem telewizor grający w oddali, a ktoś po sekundzie się rozłączał. Po kilkudziesięciu minutach albo po paru godzinach – kolejna próba. W końcu (po kilku dniach) udało mi się nawiązać kontakt – spytałem, o co tu w ogóle chodzi, czy może to jest pomyłka? Wyraźnie zasmucony kobiecy głos odpowiedział „tak.. to jest raczej pomyłka…” i rozmowa została rozłączona.

Niedługo potem zaczęły się dzwonki do drzwi. Co 2-3 dni, o dziwnych, późnych porach, zrywały mnie z łóżka, porażonego zastrzykiem adrenaliny, po którym podniósłbym tramwaj. Nikogo za drzwiami nie widziałem ani nie słyszałem, zresztą nie odważyłbym się otworzyć, nieprzytomny, zlany zimnym potem i rozdygotany. Kładłem się z powrotem do łóżka, po mniej więcej pół godzinie serce wyrównywało pracę na tyle, że mogłem próbować zasnąć. Budziłem się rano w bardzo kiepskim nastroju, zmęczony bardziej niż wieczorem. W końcu dzwonki ustały.

Dwa dni po ostatnim dzwonku znalazłem za wycieraczką samochodu pierwszą kartkę. W pierwszej chwili wziąłem ją za zwyczajowo w moim mieście rozdawane zaproszenie do trzeciej godziny gratis. Forma była jednak zupełnie inna, papier złożony na czworo i całkiem nieulotkowy. Rozłożyłem karteczkę i przeczytałem wydrukowany tekst: „Znienawidziłem też wszelki swój dorobek, jaki nabyłem z trudem pod słońcem, a który zostawię człowiekowi, co przyjdzie po mnie”. Wzruszyłem ramionami, ale schowałem kartkę do kieszeni, chociaż zwykle ulotki zrzucam obok samochodu.
Następnego dnia, w innym miejscu miasta, znalazłem za wycieraczką drugą karteczkę. Tak samo złożoną, z takiego samego papieru. Tym razem napisane było: „Człowiek mądry we wszystkim zachowa ostrożność, a w dniach, kiedy grzechy panują, powstrzyma się od błędu”. Rozejrzałem się wokół niepewnie, czy aby ktoś nie robi sobie głupich dowcipów i nie obserwuje mojej reakcji. W domu sprawdziłem, ktoś cytował Stary Testament…
Trzeciego dnia była trzecia karteczka. Przeczytałem na niej: „Położył się bogacz, lecz zgarnia; otworzył oczy: nic nie ma”. Poirytowany popatrzyłem wokół. Miasto żyło swoim rytmem, przechodnie mijali mnie obojętnie.

Więcej karteczek już nie było.

Przez kilka dni łaziłem zdetonowany, podejrzliwie przyglądałem się sąsiadom i współpracownikom. Źle spałem, w ciągu dnia nic mi się nie chciało. Na szczęście czas mijał i stopniowo otrząsałem się z tych dziwnych zdarzeń. Do tej pory nie wiem, czy to był zbieg okoliczności, czy jakaś próba komunikacji ze mną; raczej to pierwsze, co to za idiotyczna komunikacja by była i czemu miałaby służyć? Nie wierzę w znaki. I wiedziałem, że to już naprawdę czas, że po prostu muszę zamknąć oczy – i iść naprzód, w przeciwnym razie stracę swoją integralność, przestanę istnieć, pozbawiony racji bytu, rozbity na atomy, rozpuszczony w błotnistym, nudnym i przeciętnym koktajlu mojego miasta.

Poszedłem.

***

Dziś mogę docenić, jak dobrze się stało, że pokonałem te wszystkie trudności. Że na koniec nie dałem się czyimś podejrzanie niezbornym decyzjom logistycznym i że osiągnąłem swój Cel. Tylko dzięki temu mogę teraz z przyjemnością używać telefonu trzeciej generacji marki Konia z kolorowym wyświetlaczem i aparatem fotograficznym siedemdziesiąt gigapikseli. Tak, Zmiana jest możliwa. I w promocji niedużo kosztuje, naprawdę. O, dzwoni. Niezły dzwonek, co? Hmm nie znam numeru… Halo? Tak? Nie… pomyłka… tak, tak, to pomyłka jest.

W Myślenicach policja zabrała z galerii na komisariat dwa zdjęcia przedstawiające graffiti – jedno z Matką Boską z rogami, drugie z Jezusem z komórką. Mieszkańcy miasteczka donieśli, że zdjęcia obrażają ich uczucia religijne. Więcej: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,53600,3149042.html

W tym świetle bardziej zrozumiała staje się postawa premiera oraz większości polityków i publicystów, którzy potępili Rzeczpospolitą (gazetę) za karygodny przedruk karykatur Mahometa. To zrozumiała empatia dla ludzi o zamkniętych umysłach, niepotrafiących nabrać dystansu do otaczającego świata. Różnica mentalności między Polską a Bliskim Wschodem polega tylko na skali reakcji. U nas nikt na szczęście nie podpala galerii, które wystawiają tak obrazoburcze dzieła.

W Polsce dominują teraz nastroje przyzwalające na wzrost kontroli, ograniczenie wolności i odebranie nadmiernie rozbuchanych praw obywatelskich. Takie nastroje zawsze towarzyszą lękowi – przed zmianą, przed niepewną przyszłością, przed utratą tożsamości, przed coraz częściej kręcącymi się wokół obcymi. Powody lęku u ludzi na Bliskim Wschodzie są zapewne nieco inne, tamten lęk wyzwala bardziej agresywne postawy, być może wynikające z odmiennej ekspresji. Ale różnice ekspresji nie są w stanie ukryć mechanizmów, które są podobne w obu wypadkach.

Boję się tego lęku wokół. Boję się zaniku zaufania w społeczeństwie, boję się narastających ograniczeń. Podlegam tym samym mechanizmom, co inni ludzie, więc boję się także, że mój lęk wywoła – albo już wywołuje – agresję we mnie – skierowaną w drugą stronę.

– Poszukujemy programistów, proszę opowiedzieć o pańskim doświadczeniu.
– Skończyłem technikum leśne, potem przez trzy lata pracowałem jako operator zgrzewarek klinowych, a potem zatrudniłem się w firmie produkującej stolarkę okienną. Teraz jestem bezrobotny, ale mam dużo energii i entuzjazmu i myślę, że spełniam państwa wymagania co do tego stanowiska.
– Eee.. ale.. panie Kazimierzu, czy pan umie programować? W jakimkolwiek języku?
– Nie wiem, jeszcze nie próbowałem. Ale to żaden problem, na pewno się szybko nauczę!

Nie wybrałem go oczywiście. Było jasne, że się zupełnie nie nadaje, że jest całkowicie niekompetentny a przy tym żenująco wprost bezczelny.

Okazało się jednak, że zdaniem jakiejś części komisji rekrutacyjnej operator zgrzewarek ma całkiem duże szanse dobrze sprawdzić się jako programista. Od trzech miesięcy pracuje więc w naszej korporacji, chociaż nie umie zbyt wiele (a może i nic) i wbrew obietnicom wcale się szybko nie uczy. Ponieważ brak mu kompetencji, nie dostaje zbyt wielu zadań i czas może wypełniać innymi działaniami. Dzięki szeroko rozwiniętym soft skills zdążył już wykopać kilku kolegów mówiących głośno o pewnych brakach w jego wyszkoleniu. Jego bezpośredni przełożony z zachwytem przyjmuje wszystko, co ten, odpowiednio się nachylając, szepnie mu na ucho.

Zbliża się już 100 dni jego zatrudnienia, więc z tej okazji na naszym firmowym portalu poumieszczał anonimowe posty, które wychwalają go jako świetnego kolegę i wybornego fachowca. Przekonał jakoś administratora i wsadził baner “Kazimierz jest Wielki” na głównej stronie portalu. Ktoś (ciekawe kto) rozpuścił wieści, że z okazji tej studniówki należy przygotować jakiś miły i zabawny wierszyk, chwalący kolegę Kazimierza i umieścić go pod nazwiskiem na forum naszej korporacji. Kilku kolegów sprawnie wyczuwających, skąd wieje wiatr, utworzyło chórek i ćwiczy pieśń dziękczynną za sprowadzenie go nam do zespołu.

Niestety, moja przyszłość w tej korporacji jest niepewna. Ostatnio fałszuję i w dobrze zharmonizowanym chórze brzmię dość kiepsko, wręcz wywrotowo. Nadal nie mam żadnej laurki ani prezentu. Wierszyki wychodzą mi tylko białe i takie defetystycznie dwuznaczne, chociaż przecież ze wszystkich sił próbuję nadać im radosny wydźwięk.

Niebo gwiaździste nade mną a microsoft word przede mną i wiem, że muszę się bardzo postarać. Nie mogę zmienić Kazimierza, ale zdaje się, że on chyba może zmienić mnie.

Lekcja 1
:D

Lekcja 2
:(

Lekcja 3
:/

Środa – czwartek – piątek. Potem – nauka jogi w weekend (dla początkujących).

Średnica miski, z której jesz, jest odpowiednio przeciętna, nóż z małymi ząbkami ani za ostry ani za tępy, widelec ma cztery zęby zwykłej długości. Obrus w jakieś wzorki roślinne, na obrusie leży tele-tydzień i jakieś stare tygodniki kolorowo ilustrowane. Po kościele żona ugotowała obiad, teraz wrzuca do misek zwykłe ziemniaki z normalnym schabowym i surówką z kapusty. Siadacie w zwykłych fotelach i razem z dziećmi oglądacie familiadę.

Jutro idziesz do pracy, pracujesz przy biurku, radio na parapecie gra nastawione na rmf. Masz osiem kilo nadwagi, jakieś 35 lat, żonę od prawie dekady i dwójkę dzieci, lat 3 i 7. Łysiejesz w swoim dziesięcioletnim passacie, spłacasz kredyt za trzypokojowe mieszkanie. Na wybory raczej nie chodzisz. Mieszkasz w dużym mieście, na zwykłym, niestrzeżonym osiedlu, masz niewielką działkę na wsi, tam często spędzacie rodzinne weekendy (teraz za zimno). W kinie ostatnio byłeś z dziećmi rok temu, w teatrze – już nie pamiętasz. Masz w domu dwadzieścia parę książek – albumy, poradniki, jakiś Potop i diabli wiedzą skąd Samotność w sieci (to chyba żona kupiła). Na regale stoi też kilkanaście płyt z muzyką i tyle samo – dvd z czasopism.

Jesteś zupełnie smutnym nikim, ale należysz do tych dwudziestu procent, których najbardziej typowy i reprezentatywny gust trzęsie galaretą w czaszce Pana (albo Pani) od Rozrywki, Reklamy i Marketingu. Pan nie odważy się zrobić niczego, co może potencjalnie ci się nie spodobać, albo cię zaskoczyć i skonfundować. Dowcipy w reklamach dobierze starannie do twojego nijakiego poczucia humoru, pokaże ci przykłady rodzin podobnych do twojej, chociaż jakby ładniejszych, wszystko wyłoży jasno i bez niepotrzebnych podtekstów czy abstrakcyjnych skojarzeń, aby nie zakłócać twojego trawienia.

I widzisz, ja ciebie nie lubię, ale tak naprawdę to mam cię gdzieś. Ty sobie żyj średnio i przeciętnie, skoro ci z tym komfortowo. Jeśli nie zaczniesz robić czegoś poza rutyną, to jesteś niegroźny.

Natomiast owego Pana szczerze nienawidzę.

Za to, że twój przeciętny i miałki gust propaguje w radiu, telewizji i gazetach.
Za to, że nie odważy się wypromować czegokolwiek, co nie mieści się na uśrednionej plejliście, częściowo zresztą narzuconej globalnie, z uśrednionego rozdzielnika światowego.
Za to, że bezwstydnie odwołuje się do twoich stereotypów, wzmacniając je w ten sposób w tobie i twoich bliźnich.
Za to, że stara się wszystkim wmówić, że skoro ty tak żyjesz, to inni też mogą, że bycie przeciętnym nie jest niczym złym, przeciwnie, może być powodem do dumy.
Za to, że twoje przeciętne, niegroźne a nawet ciepłe i pozytywne zachowania rodzinne pokaże wszystkim w powiększeniu, zwielokrotnieniu i ulukrowaniu milion razy, tak że dla wszystkich stanie się jasne, że te zachowania są sztuczne, bo komercyjne.

To ten Pan – albo inaczej, grono speców od papki zwanej czasem rozrywką, a czasem reklamą – odpowiada za zniszczenie ważnych rytuałów, zafałszowanie szczerej komunikacji międzyludzkiej, pogorszenie ogólnego klimatu intelektualnego, rozsiewanie strachu i nienawiści, przemoc fizyczną i psychiczną wywoływaną wzmocnionymi stereotypami.

On bez ciebie nie może istnieć, jest twoim lustrem; gdybyś się zmienił, to i on by musiał za tobą podążyć, ale w to, że kiedyś rzucisz swoją miską o ścianę, jakoś nie wierzę.

Idź już z Bogiem; i tak niewiele cię obchodzi to, co piszę. Ja się zajmę Panem (Panią też). Wkrótce i na ostro.