zaraz za Hrebennem czy Medyką, czyli o parę godzin od Warszawy, kończy się strefa, w której z kolorowych zdjęć uśmiecha się do nas urocza Basia Chujwiektowicz, własnoręcznie hodująca dżdżownice spulchniające glebę pod bazylię na organiczne pesto pakowane do naturalnym diamentem rżniętych słoików i wszystko to na słonecznym balkonie w miłej części miasta, a zaczyna się obszar, gdzie trzeba przeżyć miesiąc za średnio (wiadomo, co znaczy średnio) 1000 zeta – i ten obszar ciągnie się od Medyki do, w przybliżeniu i z niewielkimi wysepkami, Oceanu Spokojnego. jeśli kto narzeka, że “ceny europejskie, płace polskie”, to nadmieniam, że ceny w sklepach ukraińskich są zbliżone do polskich. no, wiadomo, wódka tańsza. i benzyna, nieco. polska bieda ma jednak dużo wyższy poziom możliwości i aspiracji.

to bardzo złe, ale w związku z tym sprawia mi przyjemność dostrzeganie w ludziach siedzących w często mijanej dość drogiej i nieco pretensjonalnej warszawskiej knajpie takich momentów nieszczęścia, napięcia, złości, smutku. żeby on patrzał na nią znad rozbabranej langusty z czymś pomiędzy zdumieniem a obrzydzeniem, a ona żeby z niemym wyrzutem dyndała do niego łyżeczką przybrudzoną crème brûlée. przechodzę, zerkam – i jakże często trafiam, im staje w gardle, a ja mam złą satysfakcję. problemy pierwszego świata robią mi wściekły skurcz w brzuchu; patrzcie! pluję im w myślach do talerzy, żyjecie w nierealnym bąbelku z nieistotnymi bolączkami, tam, niedaleko, jest szeroki po Pacyfik step, gdzie prawdziwiej, fundamentalniej i na tę langustę się robi tydzień w polu. a jeśli step jest dla ciebie zbyt hardkorowy, to chociaż wpadnij na dzień do Tomaszowa, najmilszy, Lubelskiego.

i ja się czuję jakoś tak w imieniu tego Wschodu, choć jestem tam ciałem raczej obcym, pierwszoświatowym turystą, ale nie mogę spokojnie oglądać konsumpcji langusty, może to jakaś forma zawiści per procura, a może rodzaj pogardy dla nieistotności bąbelka, choć w sumie nie wiem, o co mam pretensję do tych ludzi, że są świnkami w czystszym chlewiku i nie myślą ze współczuciem o sąsiadkach z tego bardziej zapuszczonego, to przecież nie tyle złe, co niemądre.

pięćdziesiąt zdjęć zrobiłem. zapraszam.

***
umieszczę tu nietypowo garść praktycznych informacji – może komuś się przyda, jak sam szukałem, to nie miałem łatwo – jak dotrzeć z Warszawy do Odessy i z powrotem (stan na lato 2013). zasadniczo są trzy możliwości: kombinacja, samochód albo samolot. my wybraliśmy kombinację: po pierwsze, tanio, po drugie, przygoda. zatem: nocny autobus z Warszawy do Lwowa (łatwo znaleźć) kosztuje 90 peelen od osoby; potem nocą (kolejną) pociąg, bilety można kupić bez problemu przez internet (w wakacje warto z wyprzedzeniem) w serwisie e-kvytok: po opłaceniu kartą należy wydrukować zamówienie, pójść z nim do osobnej kasy we Lwowie (nie było kolejki) i wymienić na bilet (bez dopłat). jak kto lubi się byczyć, to może jechać pierwszą klasą (przedziały dwuosobowe z klimą, ale oczywiście tabor posowiecki), za jakieś 426 hrywien od osoby (czyli ok. 166 zł). tak jechaliśmy w tamtą stronę, z powrotem wybraliśmy plackartę, czyli najniższą klasę – wagon sypialny niepodzielony na zamknięte przedziały – i to już jest bardzo tanio, bo jakieś 130 hrywien, czyli 50 złotych (standard porównywalny z najwyższą klasą pociągów indyjskich parę lat temu, może nie ma klimy, ale nie ma też karaluchów). a więc całą trasę Wa-wa – Odessa można pokonać za 140 zł, po drodze zwiedzając Lwów. jechaliśmy jeszcze dalej – to już można aranżować z pomocą marszrutek (busików) albo Przyjaznego Podwoziciela z samochodem.

jeśli samochód, to warto, żeby miał przyzwoite (wysokie) zawieszenie i opony oraz, jeśli kosztowny, to trzeba zwrócić uwagę na ubezpieczenie od kradzieży – zazwyczaj nie obowiązuje na Ukrainie, się dokupuje. oczywiście trzeba mieć zieloną kartę. benzyna, jak pisałem wyżej, trochę tańsza niż w Polsce, 4 do 4,5 zł za litr.

a z samolotami do Odessy jak jest, to Bard śpiewał (a po polsku przybliżył Młynarski) – lepiej nie próbować, bo kto wie, gdzie się wyląduje.

samochody, których istnienia zapomniałem: wołgi drugiej młodości, moskwicze czwartej. słowa, które z niepamięci wyskakują w koślawej realizacji: żemczużina to blaszany barosklep dudniący ruskim disko, osłonięty biwakującymi Mołdawianami, diewuszka to tleniona szczerbata konduktorka w nabitej marszrutce. step, który pamiętają tylko sonety: skiba za skibą pole uprawne, widzisz kurzący traktor na horyzoncie, po dziesięciu minutach kurzy przy tobie, bo to wciąż to samo pole. z radia wtem nagle wypada Maryla Rodowicz, Kolorowe Jarmarki, wersja studyjna, a potem oczywiście niezapomniana Anna German. ni to swojskość, ni to kosmos, taki poboczny bank pamięci, kraj coś przypominający, co peryferyjność ma już w nazwie.

cccp

targ w Mikołajiwce (czy jak się to transkrybuje)

20130809-094247.jpg

20130809-094602.jpg

20130809-094713.jpg

we mnie, urodzonym w Kongresówce, miasta Odzyskanego Zachodu budzą jednak nabożny podziw dla dawnej cywilizacji. w promieniu stu kilometrów od Warszawy nie ma żadnego takiego miasta jak Świdnica. a Warszawa Wrocławiem też nie jest, choć jednakowoż i Wrocław nie jest Warszawą.

no ale zdjęcia nie o tym.

koniec wycieczki

a jeśli kliknąć, to widać 36 wybranych zdjęć, na miarę możliwości pstrykającego, bo niekoniecznie Barcelony.

ktoś je dostanie! (i parę innych)

salvadorowi dalí wąsy się urwali

k. kolumb wskazuje barcelończykom drogę do Indii Ameryki

owo ce morza. istotny składnik katalońskiej kolacji

trzy odrzucone projekty boiska fc barcelona picasso miró dalí

a tymczasem na razie było kilka zdjęć stąd, jeśli kto lubi zdjęcia, a nie widział.

halo? bestia? sorry, nie miałem cię w książce. objawienie - prawdziwa historia

św. Jan Ewangelista pochodzi z pięknej kolekcji sztuki gotyckiej w barcelońskim Museu Nacional d’Art de Catalunya, któregośmy zwiedzili pół, gdyż pierdołami jesteśmy.

Hiszpanie nazywają Katalończyków Polakami; myślałem sobie, jaką Barcelonę byśmy postawili, gdybyśmy w tym VI wieku – zamiast zatrzymać się nad Wisłą – doszli aż za Pireneje. i pomyślałem o innym ciepłym, pięknym miejscu, w którym czemuś nie udało się zbudować drugiej Katalonii. kto wie, czy nam też nie wyszłaby Tirana.

Pau i Pablo w jednym stali domu.

20121223-095320.jpg

Sagrada Familia, jak mnie się zdaje.

20121223-095343.jpg

myślę, że po wszystkim mógłby wyglądać jakoś tak:

pozostanie tylko coś na kształt województwa świętokrzyskiego (sprzed paru dni).
(przeziębieńczo. apsik. nie, apokalipsik.)
tymczasem, jak zwykle, lecę.
tym razem nie na koniec świata.

(ciekawe, jak bardzo będziecie womitować frazą “koniec świata” na koniec dnia.)

„a wiesz, kto to był Kazimierz Jagiełło?” – spytał tato córkę. nie wiedziała.

proszę wycieczki, chłop odrzuca dłoń w lewo, nad jego głową – zad koński, nad zadem – król, wielki, groźnie patrzy na miasto, w którym zostawił Jadwigę murowaną. ale to już poza kadrem. bo.

Kraków to takie miasto, że z głów rycerzy wylatują odrzutowce.

co nie zaskakuje, okolica o niezmiennie wysokim stężeniu JP2 i RMF FM.

JP2 stąpał tędy w przebraniu Karola, ale co z tego wynika poza licznymi pomnikami, nie wiadomo.

w knajpie RMF to obowiązkowa wuzetka, dzięki niej dowiesz się, że żurawina żurawinie nierówna, oraz że kolagen kolagenowi. poznasz też środki na nietrzymanie moczu i kału, a w przerwach nietrzymania wraz z Muńkiem olejesz Wąsacza i za brzuch się potrzymasz przy dowcipnej relacji z Krupówek. mózg mój niezwyczajny roztapiał się w melasę, co dzieje się z mózgami milionów Polaków codziennie? nic? a może nie, może każdego dnia ludzie czują niepokój, niedosyt, jakoś ich swędzi przeczucie, że to wszystko jakieś takie nietakie, nieprawdziwe, że nudne, że powtarzalne, że inaczej, ale nie mają czasu tego wysłowić gdyż dompracadzieci TVNFM. i kładą się do łóżek z tym swędzeniem, bo nie ma na nie odpowiedniego środka w odpowiedniej reklamie, albo w wiadomościach njusa, że jest nowy niesamowity wynalazek amerykańskich naukowców, prztyczek on-off, i śnią się im złote przeboje i budzą się rozeźleni i zapierdalają znów od rana w daremnym trudzie, żeby się pozbyć tego swędzenia i dzięki temu jesteśmy cztery koma pięć na plusie.

i ładnych dziewcząt dużo, i starszych ich wersji znękanych, nie mniej. i okoliczności takie krzywo ozdobne, niehalo patologiczne, kolorowo kulawe. i pierwszomajowe flagi białoczerwone, a z nimi maryjne, bieską czerwień ekranujące. no góry, góry, tak, piękne, te dalsze perspektywy nam w kraju zasadniczo wychodzą.

z autobusu okna: kwadratowo typowy domek, przed domkiem murek od garażu, na murku okrakiem wielki żółty Kubuś Puchatek rozpaczliwie wbija nos w ścianę i wypina dupę na przejeżdżających.

bardzo kocham moje piękne miasto gospodarza Euro, ale czasem potrzebuję od niego odpocząć. tym razem będę odpoczywał ze Wszystkimi.

jeśli gdzieś w Beskidzie napotkasz smagłego młodzieńca z płową, falującą grzywą, w niedbałej pozie opartego o pień i lizać stopy dającego chłodnemu strumieniowi, spoglądającego to w dal, to w trzymanego w ręku dżinsowego Stachurę, kijkiem trekingowym gładzącego się przez profesjonalną odzież po jędrnym udzie, to tym pretensjonalnym dupkiem nie będę ja, bo po pierwsze opalam się na biało-czerwono, po drugie nie jestem już młodzieńcem, po trzecie kołtuny nie falują, po czwarte będę raczej dysząc rozwalony, po piąte nie lubię moczyć, bo trzeba wycierać, a pewnie będę cały w plastrach, po szóste Stachura nie pasuje do obrazka, ale też nie przepadam, po siódme fuck you, czy ja muszę tak wszystko tłumaczyć, nie podchodź do niego i już.

ponieważ trochę się powtarzam, ten drugi numer jest bardziej skondensowany. można rozwinąć klikając w obrazek lub numerki poniżej (klikalne kwadraciki przerosły mnie technicznie), żeby zobaczyć nogi.

ubi sunt warany

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12

Flores miałem w początkowych planach, ale po sławetnym kryzysie środka podróży słusznie skręciłem na Sulawesi. a Indonezja nie kończy się na tej mapce, dalej na wschodzie jeszcze sporo atrakcji…

i to już tyle. nadaję dla Państwa na dżetlagu ze Stolicy Ojczyzny.

postscriptum: zdjęć zbiór na fotovontrompce jest.

główne skryżowanie w Bogor okupuje kilkunastu młodych ludzi z gitarami i ukulelami. niektórzy mają perkusje, inni – tylko głosy. wskakują pojedynczo albo po dwóch do nadjeżdżajacych angkotów (lokalnych busików), odgrywają kilka taktów, inkasują (albo nie) i wyskakują, gdy angkot rusza ze świateł. widziałem ich w wielu miastach, ale tu jakoś szczególnie ich wielu.

20120120-192200.jpg

20120120-192349.jpg

20120120-192406.jpg

być może to jedyne egzempla muzyki indonezyjskiej, których da się słuchać.