but still maj łej

Rano obudził go swąd palonej gumy, tak ciężki, że bał się głębiej odetchnąć. A przecież przyjemnie jest spać przy otwartym oknie. Było dużo za wcześnie. Najwyraźniej coś się paliło w hałasującej śmieciarce, która przyjechała pozbierać torebki z odpadkami karnie ułożone wokół pojemników (tutejsi lokatorzy brzydzą się wchodzić głębiej i wrzucać je do wózków). Prześcieradło nieprzyjemnie zrolowane, nieświeże już, on na nim obudzony, ale bez jakiejkolwiek chęci do wstawania. Budzik, jak zawsze wyłączony, wskazywał szóstą pięć. Ludzie pracy wstają, przemywają twarze, cisza nocna skończona, śmieciarki wszystkich krajów zjedźcie się.

Prysznic, stopy w poszarzałym od brudu brodziku, cieniutki strumień sączy się na głowę, coś się chyba gdzieś zapchało, w umywalce woda też ciurka oszczędnie. Trochę pasty na szczotkę, delikatnie przejechać w prawo i w lewo po nadwrażliwej dolnej szóstce i górnej trójce, mówił sobie już tyle razy, czas na dentystę, straszyły go uśmiechy różnych nieznajomych, pozbawione a to trzonowca, a to odsłaniające metalowy drucik protezy. W tym tygodniu z pewnością.

Potem dziura, jakaś szarobura plama przed oczami. Czynności powtarzalne nie pozostawiają śladu w pamięci.

Przebłysk świadomości w sklepie, kolejka do kasy, jeden podżelowany mężczyzna mówi do drugiego, że w sumie to Jasiek będzie drajwerował jako kierowca. To go obudziło, bo, do cholery, skoro musi drajwerować, to chyba tylko jako kierowca? Chyba że nie?

Potem znów plama szaro-zielonkawo-brązowa i szum w uszach.

Wieczór nad turkolem, jakieś kluski z fasolą i falaflem. Zza okna archaiczno-progresywne riffy z końca lat siedemdziesiątych puszczane radośnie w budynku naprzeciwko. Tego już nie wytrzymał, zamknął okno. Otworzył puszkę z piwem wcześniej kupionym na stacji benzynowej. Czeskie piwo warzone w Poznaniu. Ważne, że zimne.

Znów szum w uszach. Plama dla odmiany nieskalanie bura.

Teraz w łóżku, trochę rozprostowana pościel, okno zamknięte. Brzuch ciężki, za dużo było tego turkola, za ostry też był. Ułożyć się jak najwygodniej, żeby żołądek nie ciążył – i trawić w spokoju. Trawić – a rano obudzić się i znów coś zjeść. Potem trawić. Znalazł przyjemność w takich prostych cyklicznościach. Nawet te dłuższe cykle, trwające rok czy całe życie, też zaczęły mieć swój urok. Jeść – trawić – srać. Dorastać – rozmnażać się – umierać. Czuł, że stracił siłę, pchającą go do wyrwania się z tych kółeczek, ale nie brakowało mu tego, przeciwnie, było mu z tym dobrze, wygodnie tak jakoś. Chęć przemiany bezpowrotnie odpłynęła.

Zostały czynności powtarzalne.

po solidnej dawce Cheta Bakera sny bywają niepokojące i poranki wczesne. trębacz heroinista nadwrażliwy, wypadnięty czy wypchnięty z okna kilkanaście lat temu… znam tylko tego młodego, z perspektywami, chyba wciąż nie pokłutego igłą, nieznającego więzienia. wczesne lata pięćdziesiąte, gra dżez jeszcze nie abstrakcyjny, ale już przyjemnie z lekka rwany. niepokojące, głęboko osadzone ma oczy, z okładki patrzy z ukosa, przyłapany przy goleniu. to jego czas. trzydzieści parę lat stopniowego upadku jeszcze przed nim.


taka francuska odmiana

Koncert w Przysusze – XXX edycja Nagrody im. Oskara Kolberga

Kliknij na miniaturce żeby powiększyć w nowym okienku.


I don’t wanna say good-bye
For the summer
Knowing the love we’ll miss
Let us make a pledge
To meet in September
And seal it with a kiss

(“Sealed With a Kiss”, Brian Hyland, 1962)

  Ideogram kierownika:

Biurko, fotel, korpus usztywniony na oparciu, ręce wzdłuż tułowia, wzrok tępo wbity w zegar.

Jutro znów do pracy.


rękopis znaleziony w saragossie….

Poznałem Suresha w pociągu Kanchipuram – Chennai. Młody chłopak, jakieś 20 lat, z wysypanym wąsem, nieśmiały ale ciekawy świata – zaczepił mnie, tak jak zaczepiały mnie setki innych, często upierdliwych Hindusów. Z nim się jednak gadało wyjątkowo miło. Okazało się, że studiuje informatykę, kończy jakiś poziom i niedługo będzie szukał pracy. Dojechaliśmy do Chennai, wysiadł dwie stacje przede mną, przedtem wymieniliśmy się mailami. To się często zdarza w drodze, ale tym razem już w kafejce w Chennai przeczytałem pierwszy list od niego. Gorąco przepraszał, że nie odniósł się do mnie z należytym szacunkiem, bo dopiero na końcu spotkania dowiedział się, że jestem od niego sporo starszy… w Indiach wiek bardzo silnie definiuje relacje między ludźmi, więc w kilku kolejnych mailach musiałem go uspokajać, że nic się nie stało i żeby dał spokój z tym “sir”… w końcu dał się przekonać.

Od tej pory pisujemy do siebie od czasu do czasu. Dziś dostałem od niego nowinę – dostał pracę, staż właściwie, w Tata Consultancy Services. W Indiach wszystko jest Tata, samochody, koparki, elektrownie, sieci komórkowe, firmy software’owe… to duży sukces tego chłopaka, bo firma jest ogromna i daje wielkie możliwości. Będzie pewnie robił ekrany jakiegoś systemu, po którym potem Ty, Czytelniku, będziesz sobie klikał, myśląc, że powstał w Redmond… Zatem tworząc nowy dokument w wordzie albo rysując schemat w visio pomyśl o ciepło młodym Sureshu, który gdzieś w odległym Chennai lepi dla Ciebie nowe, jeszcze lepsze formatki.

Powodzenia, Suresh!

czego liderem jest Hanna?

Mecz z Hanną wygrał więc przez nokaut techniczny pan Antoni Jankowski, którego ulotkę otrzymałem pod kościołem św. Krzyża.

Pan Antoni kandyduje z listy Domu Ojczystego, jest pracownikiem umysłowym Poczty Polskiej, założył także Związek Zawodowy Piast, “alternatywny w swoim działaniu do innych związków zawodowych”.

Mój kandydat ma bardzo szerokie plany, kilka tez do załatwienia to: [pisownia oryginalna]
– zniesienie opłat stałych za telefon, prąd i gaz gdyż to nie jest uzasadnione (tak rozumując to każdy z pracowników z tej samej racji powinien otrzymać w formie stałej opłaty na przykład 300zł);
– zmiana przepisów Kodeksu Pracy
– zmiana Konstytucji
– zmiana prawa polskiego
i na koniec najważniejsze: naprawienie krzywd.

Kandydat wywołał spazmy (wzruszenia) w moich trzewiach. Zagłosuję na niego a potem wymienię kartridż i kupię telefon w punktach wypisanych na końcu jego ulotki.

Chciałem zamieścić jakiś link do niego, jednak google twierdzi, że pan Antoni z Piasta nie istnieje… to co, do cholery, robi ta ulotka na moim biurku?