Poranny spacer po blotnistych wzgorzach nad Vlore zakonczyl sie nieco szybciej, niz poczatkowo planowalem. Na koncu drozki zostalem otoczony przez cztery zjezone kundle, ktore warczac i szczekajac biegaly wokol mnie, zmniejszajac stopniowo dystans. Poniewaz nie chcialem im zrobic krzywdy, wycofalem sie z godnoscia.

Kolejny pomysl tez wypalil inaczej, niz zaplanowalem. Wynajalem pana taksowkarza, bo chcialem pojechac do Aulon – znalazlem na mapie jakies ruiny o tej nazwie. Pan ochoczo sie zgodzil i zaprosil mnie do swojego mercedesa; powinienem poczuc watpliwosci, kiedy szybko zgodzil sie na 500 lekow… niemieckim gruchotem w rytmie russkowo disko (ty nie sierdzis’ na mienia, ty smatri w moje guaza) pojechalismy na poludnie. Cos mnie tknelo, bo wydawalo mi sie, ze Aulon jest na polnoc… po kilometrze pan zaczal jakos podejrzanie zwalniac… az zatrzymal sie przy rowerzyscie, zeby w koncu zapytac o droge. Ten mu cos zaczal goraczkowo tlumaczyc (oni tu wszyscy strasznie krzycza…), zawrocilismy – pomyslalem – spokojnie, juz wiadomo, ktoredy jechac. Niestety, kilometr w druga strone i znow hamowanie i znow pytanie przechodniow… poniewaz nie umialem wytlumaczyc ani po albansku ani po wlosku, co to jest Aulon i gdzie to jest, zaczelismy wspolnie z panem kabdrajwerem szukac jakichs anglojezycznych osobnikow w knajpach przydroznych. Bezskutecznie. Podziekowalem za wspolprace, ustalilismy jakies niewielkie wynagrodzenie (nafta! nafta! za niekompetencje nie powiniem nic placic, ale pan zaczal byc agresywny) i rozeszlismy sie w swoje strony.

Widzialem kilka barow o nazwie “Aulona”, nawet szkole jazdy… i jakas agencje ochrony.. potem dowiedzialem sie z niezawodnego gugla, ze tak sie za czasow przedrzymskich nazywalo Vlore. Mysle sobie, ze takie ruiny powinny byc jakas atrakcja lokalna… Ale pan taksowkarz o nich nawet nie slyszal. I nikt z napotkanych mieszkancow.

Vlore – miasto twardzieli w skorzanych kurtkach, niekompetentnych taksowkarzy i innych spoconych facetow, szukajacych latwego zarobku. Lotto, poker, zaklady pilkarskie. Salony bingo, a w kazdym kilkudziesieciu starych i mlodych wsluchujacych sie w numerki. Cala Albania to setki i tysiace punktow oferujacych latwa nadzieje naiwnym, a to miasto chyba w tym przoduje. Teraz rozumiem, czemu wlasnie we Vlore wybuchly najwieksze zamieszki po upadku piramid finansowych w 1997. Klimat glupiego cwaniactwa unosi sie w powietrzu.

Tu sie trzeba znalezc, pobyc, zobaczyc, poczuc zapachy. Takze po to, zeby znalezc odpowiedni dystans do swojego otoczenia, zeby miec jakas skale, na ktorej mozna umiescic chocby Polske. To taki intelektualny obowiazek – wiedziec, o czym sie mowi. To nie jest dobre miejsce ani do zycia, ani do wypoczywania, wiec jesli bardziej odpowiada ci stan pol-zamroczenia od calodniowego pociagania drinkow ze szklaneczek z parasolkami, jedz nad Morze Czerwone, albo lepiej na Riwiere, tam rzadziej wybuchaja bomby, w kazdym razie – nie do Albanii, to kiepski kurort.

Utknalem przypadkiem w tym dziwnym i niezbyt przyjaznym miescie, powodz nie dala mi zjechac do Gjirokastry. Czas juz kierowac sie na polnoc. Kierowcy na przystanku smialo twierdza, ze w Nowy Rok jakies autobusy stad odjezdzaja. Mam nadzieje, ze tak samo rozumiemy slowo “domani”.

– Ke ora domani cze l’autobus per Dżirokaster?
– Seven.
– Faleminderit.

To było wczoraj wieczorem w hotelu.

Dziś rano autobus był, ale o ósmej. Dojechał do granic Beratu i został zawrócony telefonem do kierowcy. W nocy trochę popadało i południe Albanii jest odcięte, nie da się przejechać pewnego istotnego mostu. Rzeczka w Beracie sięgnęła do poziomu jezdni. Autobus wrócił na miejsce parkingowe – ku ogromnej frustracji pasażerów – a ja impulsowo wsiadłem do akurat odjeżdżającego autobusu do Vlore.

Nic nie wiedziałem o Vlore – i nadal nie wiem – poza tym, że to port nad Adriatykiem, mój wyśmienity przewodnik milczy o tym mieście, ale wikipedia pewnie nie, co zaraz sprawdzę. Zostanę tu już na Nowy Rok, potem zacznę się powoli piąć na północ, Durres, Szkodra, potem już Czarnogóra. Gjirokaster i Saranda – nie tym razem, może kiedyś będzie bardziej sprzyjający czas.

Słońce oślepia, przechadzam się w rozpiętej kurtce i lekkiej bluzie. Pachnie tu morzem, ale na razie nie wiem nawet, w którą stronę do niego iść. Za to internet znalazłem bardzo szybko, ale jak się zapomina o zapłaceniu podatków – a potem nadchodzi olśnienie, to determinacja w poszukiwaniach bardzo wzrasta…

Albania to trudny kraj. Będę musiał wszystkie wrażenia na spokojnie poukładać sobie w głowie i zebrać przemyślenia, ale wiem na pewno, że lepiej czułem się w Macedonii. Atmosfera była inna, mniej napięta, nie było czuć zapachu agresji i walki. Kilka razy zostałem tu ewidentnie oszukany, co prawda na niewielkie kwoty, ale każdy taki przypadek jest irytujący. To trochę takie Indie – chaos może jeszcze większy, bo brak tu trzymającej wszystko w karbach biurokracji – ale bez indyjskiego kolorytu i zapachu.

Natomiast za pewnymi klimatami – podobnie jak za indyjskimi – będę po powrocie bardzo tęsknił.

Przed odjazdem autobusu pijąc w kawiarni poranne makjato obejrzałem sobie w tv albańską reklamę. Młoda pani wchodzi do salonu fitness, przebiera się, dwie inne panie na stepperach patrzą na nią z wyraźnym podziwem, jedna z nich mówi (domyślam się): “och, ale jak udało ci się osiągnąć tak zgrabną i powabną figurę”, na co tamta odpowiada “ach, dzięki temu”, otwiera plecak treningowy i wyjmuje z niego… litrową butelkę oleju słonecznikowego… Nie, Albańczycy, podobnie jak Hindusi, nie mają wyczucia ironii czy absurdu. Im to po prostu tak wychodzi.

Kliknij na miniaturce żeby powiększyć w nowym okienku.

Piramida Envera w centrum Tirany wygląda jak sen architekta z końca lat osiemdziesiątych o domu towarowym w miasteczku typu Garwolin czy Mława (przepraszam Garwolin i Mławę). Zresztą już dawno straciła funkcję mauzoleum, była nim może z 5 lat. [korekta: nie była nim w ogóle…] Kilkanaście lat po przewrocie i obaleniu resztek komunizmu śladów po Hoxhy jest niewiele, w muzeum historii Albanii jedyne jego zdjęcie, jakie znalazłem było… negatywem. Piramida jest teraz centrum handlowo-wystawienniczym, a w tych dniach wystawiane są tam produkty spożywcze, przeważnie włoskie. Albania żyje z Włoch, ludzie tam emigrują do pracy, albańskie przedsiębiorstwa we Włoszech skutecznie konkurują z takimi potentatami jak Camorra czy ‘Ndrangheta. Po Tiranie jeździ mnóstwo drogich sportowych samochodów na włoskich numerach. Ciekawe, czy zawieszenia remontują jeszcze tu, czy już po powrocie do Bari czy Neapolu.

Zdjęcie jest dzisiejsze, ale poszedłem tam już wczoraj wieczorem; po drodze prawie wpadłem do metrowej głębokości studzienki telefonicznej, otwartej i zupełnie nieoznaczonej na nieoświetlonej ulicy; oczywiście moja wina, bo idąc po ulicy w Tiranie nie powinienem czytać smsów od N.

Przed wejściem do mauzoleum, błyszczącego wesołymi, świątecznymi lampkami kręcił się tłumek w czarnych skórzanych kurtkach, a z wielkiego głośnika Bob Dylan śpiewał “Knockin’ on Heavens Door”… sam bym tego nie wymyślił w swoim siekierkowskim barłogu… Co więcej, kiedy wychodziłem, John Fogerty darł się “I Put a Spell on You.. Beacuse You’re Mine”…

W hotelu okazało się, że mój pokój jest umieszczony dokładnie nad salonem bingo. Do snu ukołysał mnie hipnotyczny męski głos, recytujący kolejne albańskie numerki…

Ciepło tu. Właśnie zjadłem lody – co za brak rozsądku, albańskie lody na tirańskiej ulicy…

Granicę przekroczyłem pieszo, dziwne to dla mnie uczucie iść od celnika do pogranicznika po jednej stronie, potem z pół kilometra pasem ziemi niczyjej, w końcu – pierwszy raz zetknąć się z Albanią. Ten juro za wstęp zażyczył sobie pan strażnik a pani strażniczka, wyraźnie świeża w zawodzie, przepisała – pouczana przez pana – cały mój paszport do swojego malutkiego compaqa. A na koniec okazało się, że nie ten juro, tylko gratis, bo akurat Polacy i Słowacy mają wstęp do Albanii za darmo. Za to Izraelczycy płacą trzydzieści. Ciekawe, skad taki cennik…

Jeśli sie zastanawiacie, skąd te dziury w tabliczce, to ja tego nie wiem…

A potem droga. Przeprawa busem 130km z Pogradecu do Tirany.
Między miastami szosa jest lepszej jakości, niż się spodziewałem, w miejscowościach jest za to dużo gorzej. Jakieś ledwo zamaskowane wykroty, dziury, fragmenty szutru.
Droga prowadzi przez góry, więc widoki są oszałamiające. Ściany kamienne nie są niczym zabezpieczone, więc często schodzą lawiny kamieni, które potem trzeba uważnie omijać. Wspinamy się i zjeżdżamy serpentynami, co nie przeszkadza panu kierowcy wyprzedzać innych busów, albo dłubać sobie zapałką w uchu. W połowie drogi pół busa rzyga do uprzednio przygotowanych przez kierowcę torebek w kolorze blue. Pół busa – żeńskie i dziecięce, faceci są wytrzymalsi.
Przy drodze dzieciaki sprzedają ryby – żywe jeszcze, z jeziora Ochrydzkiego. Trzymają węgorze i pstrągi za skrzela, ryby miotaja się konwulsyjnie, próbując się wyzwolić. Czasem przy drodze stoi duże akwarium, w nim kilkanaście dorodnych okazów.
Dalej – oprawiają świniaka, już go oskórowali i obcięli racice, ale jeszcze nie rozebrali do końca. Wszystko przy drodze, mała grupka gapiów przygląda się widowisku.

Zapachy.. to one działają na podświadomość i pozostają na najgłębszym poziomie wspomnień.
Pierwsze moje zetknięcie z tutejszymi zapachami nastąpiło w taksówce – i zaraz potem w busie do Tirany. Ludzie pachnieli starym potem i kiepskimi papierosami, zupełnie inaczej, niż w Macedonii. Na ulicach Tirany czuć czasem zapach stęchłego moczu. Poza tym spaliny i kebab. Samochody – mercedesy oczywiście. Jak w każdym biednym kraju, mercedes jest oznaką statusu właściciela. Choćby to była dwudziestopięcioletnia “beczka”.
Mercedes jest tu wręcz synonimem samochodu, stylizowana “beczka” pojawia się nawet na znaku “zakaz wyprzedzania”. Są wszystkie modele, stare, nowe, ciężarówki, autobusy, śmieciarki… Zdarzają się prawdziwi rokerzy jeżdżący ładami czy golfami, ale ci są w mniejszości. Zanikającej na dodatek:

Zdjęcie zrobiłem w samym centrum Tirany. Przykry ten wypadek spowodował całkowite zatkanie miasta mercedesami. Inna sprawa, że ruch na ulicach jest dość dziki, bez porównania bardziej nieokiełznany niż w Macedonii, za to dość zbliżony do znanych mi wzorów azjatyckich. Tyle że riksz nie ma i samochody większe. Bo mercedesy a nie padmini.

Język jest całkowicie niezrozumiały. Brzmi trochę jak portugalski, trochę jak bułgarski, ale słuchając go czuję całkowitą dezorientację… Oczywiście, zamawiając coś w knajpie – nie mam pojęcia, co dostanę. Jeśli ktoś tutaj zna jakiś inny język, to raczej włoski, więc dogaduję się jak zwykle jakąś mieszaniną esperanto i migowego.

Idę szukać tego “europejskiego id”, o którym pisał Stasiuk. Cokolwiek miał na myśli.

Wlasnie na CNN zobaczylem przypadkiem pewnie juz nienowa, ale mi nieznana reklame Swatcha – Shake the World. Ludzie na calym swiecie podskakuja i wywoluja tym male trzesienia ziemi – i zaskakujace efekty: a to spadaja wszystki kwiaty wisni z drzewa w japonskim ogrodzie, a to pani wylewa sie woda z wanny.

Zabawne nawet.

Dokladnie rok temu jadlem sniadanie w Mamallapuram, na poludnie od Chennai, szczesliwie 100m od plazy. Tam zginelo tylko 10 osob. Ktos zatrzasl ziemia gdzies kolo Sumatry.

Jutro przekraczam kolejna granice, tym razem na piechote – wchodze do Albanii. Potem szukam transportu do Pogradecu, a potem do Tirany – no i noclegu tez szukam. I mam nadzieje, ze znajde.

east vs west
wciąż Ochrid

Jak opisać Ilję, którego spotkałem wczoraj w kawiarni? A Christinę?

Co napisać o wózku z bańkami z mlekiem, który mignął mi na środku oślepiająco nasłonecznionej Pelagonii, zaprzężony w konika czy muła?

W jaki sposób oddać pulchność tej czterdziestopięciolatki, która siedziała obok mnie w autobusie do Ochridu – żeby nie stracić całości wrażenia, jakie odebrałem? Tego, czym i kim była w tamtym momencie?

Słowa, zdjęcia… wszystko kłamstwo, bo łapia ułamek kawałeczka jakiegoś aspektu rzeczywistości.

Kłamię sam sobie już patrząc – bo moje patrzenie jest przygotowane przez lata doświadczeń – więc dostrzegam tylko to, czego się spodziewam i co umiem dostrzec.

Potem to, co dostrzegam – natychmiast nazywam, ubieram w słowa, porównuję z doświadczeniem, umieszczam w jakimś kontekście. Zupełnie bezwiednie – to jest pierwsza, instynktowna reakcja mózgu. Ułomne słowa ograniczają znaczenie, kaleczą, zawężają pole widzenia. To jest drugie kłamstwo.

Wreszcie – kłamię po raz trzeci, opowiadając o tym, czego doznałem, wybierając niektóre znaczenia, wzmacniając lub osłabiając jakieś aspekty – stosownie do sytuacji i efektu, jaki chcę uzyskać na czytelnikach czy słuchaczach. Figury retoryczne i porównania niweczą resztki odcieni i niuansów, przykrawając nowe do znanego.

Na koniec – kłamię po raz czwarty – opisując proces zakłamywania rzeczywistości. Bo znów używam słów, języka, który powstał jako mechanizm wspomagający koordynację działań ludzi – ale nie jako narzędzie opisujące istotę świata.

Takiego narzędzia nie ma i być nie może. Pozostaje czasem jakiś przebłysk intuicji, chwila niemego zachwytu, kiedy zapominamy o słowach i widzimy na wskroś, dostrzegamy istotę rzeczywistości.

A na co dzień – trzeba pamiętać, że słowa – to nie rzeczywistość.

Tych rzadkich przebłysków – i tej pamięci na co dzień – Wam życzę.

Nabieram tu zlych nawykow. Macedonia pije kawe non-stop, ludzie przesiaduja w kafejkach, co kilka metrow jest knajpa z kilkoma stolikami, przy kazdym po trzech facetow, kazdy nad mala filizanka espresso albo makjato ze szklanka wody obok. Jest zimno, wiec jesli chce sie pobyc z ludzmi, trzeba wejsc do kawiarni. Jak wejsc, to napic sie kawy… o, wlasnie pan przyniosl mi makjato do komputera.

Wieczorami tez sie siedzi w knajpach, pije rowniez kawe (niewazne, ktora godzina), ale takze piwo. Ckoncko (Skopsko) to tutejszy Zywiec i Tyskie w jednym, wszyscy to pija, raczej gardzac hajnekenami czy karlsbergami. Jako ze po ciemku i w zimnie dlugo nie da sie lazic (oblodzenie! brak tu takich gospodarzy, jak nasz Pan Prezydent, ale i warszawiacy wkrotce odczuja, co to znaczy, gdy nie ma Kogos, Kto Czuwa nad soleniem chodnikow), wchodze w koncu do ktorejs z knajp i zamawiam Skopsko… patrze sobie na ludzi, poniewaz wszyscy siedza pogrupowani, to pozostaje mi tylko rola pasywnego widza. Napotykam tylko niezwykle zaciekawione spojrzenia tutejszych kobiet, ale to temat na innego posta.

Nie wiem, skad sie wziela moda, praktykowana i u nas, ale w duzo mniejszym stopniu, na wlaczanie w knajpie telewizora z nastawionym Fashion TV. Tu praktycznie kazda kafejka czy pub ma w tle migajaca FTV. Czasem bezmyslnie popatruje sobie na te biedne chudziny przechadzajace sie po wybiegach, ale prawde mowiac jako szef knajpy wybralbym jakis inny kanal… z wrestlingiem chociazby… ale moda?…

Po pol godzinie saczenia z kufla i beztroskiego popatrywania w telewizor zbaranialem. Na ekranie pojawila sie reklama naszego jedynego najwyrazniej towaru eksportowego, jedynego brandu, ktory znany jest w Macedonii, o ktorym zapewne marza wszyscy Macedonczycy chadzajacy do knajp (czyli wszyscy po prostu) i zasypiaja z jego obrazem w glowie. Otoz w kazdej macedonskiej knajpie co kilkadziesiat minut pokazuje sie na ekranie dwoch pajacow w czapkach Mikolaja na glowach, ktorzy w sposob niebywale zabawny i blyskotliwy reklamuja pewna polska karte pre-paid. Czesciej pojawia sie tylko reklama jakiegos rodzaju rakiji.

W ten sposob jedynym rozpoznawanym polskim produktem w Macedonii staje sie absolutnie niedostepna i nieprzydatna tu karta telefoniczna. A reklamujacy ja pp. Wojewodzki i Ten-drugi – symbolem polskiej ekspansji marketingowej w Europie Srodkowej. To sie nazywa targeting. Tak, tak, w koncu liderem jestesmy i tygrysem, wrrrrau.

Myslalem najpierw, ze jest Cyganem, dopiero, kiedy napisal na kartce swoje imie i nazwisko, domyslilem sie, ze jest Turkiem. Zaczepil mnie nad Wardarem, przy moscie kolejowym, usilowalem tam robic swoje pseudo-artystyczne produkcje (tory, deski, ludzie przechodzacy i temu podobne rekwizyty). Jak to czesto sie tu zdarza: on do mnie po macedonsku, ja do niego po polsku, obaj machamy rekami – i wszystko jasne. Zaprosil mnie na kawe, do siebie do domu, za rzeke. Do pokoiku raczej, w ktorym gniezdzi sie z zona, trojka malych dzieci i telewizorem. Nie ma pracy – ani on, ani zona, ani sasiad, ktory po chwili dolaczyl. Zyja z zasilku, miesiecznie 40 euro na cala rodzine – moze cos zle zrozumialem, bo az nie chce mi sie wierzyc. Dorabia jako muzyk weselny, gra na zurli (rodzaj cholera wie czego – klarnetu? dla ciekawych – wuala) i tapanie (rodzaj bebna). Rozmowa byla nieco utrudniona przez bariere jezykowa, ale usmiechy, pokrzykiwania i poklepywania skutecznie zastapily nam slowa. Wyciagnal zza telewizora te swoja zurle – i zagral. Najpierw solo, potem z sasiadem. Niesamowicie glosne dzwieki, az bolesne, transowe w stereofonicznym zdwojeniu. Przeszla mi przez glowe mysl, ze oni swoich gosci ogluszaja i wprowadzaja w trans, a potem jest kebab dla calego miasta… Chlopaki wycinali jakies cyganskie, macedonskie i indyjskie (podobno! aha..) melodie, a ja, zachwycony i polgluchy po trzydziestu sekundach, przygladalem sie tylko z glupkowatym usmiechem. Maly synek – rozkapryszony nieco i poplakujacy – uspokoil sie i z usmiechem siedzial na kolanach ojca, dwie pozostale corki sluchaly z raczej obojetnymi minami, pewnie przyzwyczajone do popisow rodziciela…

Wyszedlem nieco oszolomiony, zaslodzony lokalna kola i kawa po turecku (slodka z natury, bez cukru). Przeszedlem niskim przejsciem pod torami, 200 metrow dalej byly juz swiatla miasteczka. Jasne witryny sklepikow, bary, latarnie. Z perspektywy zza torow – Europa i wielki swiat, z perspektywy Polski – male miasteczko w srodku biednego kraiku.

Gdybyscie szukali do zespolu albo na wesele dwoch zurlistow (ewentualnie zurliste i tapaniste), dajcie znac. Mam ich adres, obiecalem wyslac zdjecia, ktore im zrobilem…

Dostępne menu się powiększa. Burek to rodzaj ciasta francuskiego, ale bardziej wilgotnego i słonawego, z lekko spaloną skórką, z serem białym w środku. Popija się to jogurtem naturalnym. Nieźle syci.

Po takim śniadaniu pojechałem do Kumanova. Bieda i rozpad, którego w Skopje aż tak bardzo nie widać, oświetlone rozproszonym, brudnym światłem z równo zasnutego nieba, na ziemi nagi lód zmieszany ze śniegiem i błotem gdzieniegdzie. Zimno i wilgotno. Na szczęście co krok jest jakaś kafejka, w której można się ogrzać i dobudzić kawą, w każdej kafejce – kilku, kilkunastu facetów, z rzadka jakieś kobiety. Na głównym placu (dwojga nazw – Marszałka Tito i Nowej Jugosławii…) kilka grupek, w sumie z pięćdziesięciu facetów plotkujących i nudzących się. Na środku placu ktoś zgubił pomnik przedstawiający coś fallicznie nieokreślonego…

Kumanovo ma taki senny i biedny klimat, trochę przypominający polskie małe miasteczka, ale z wyczuwalnie niższym poziomem frustracji. Ludzie (Albanczycy przewaznie) sprawiają wrażenie bardziej pogodzonych z życiem. Jest trochę nowych, czasem dość obszernych domostw, ale przeważają, szczególnie w bocznych uliczkach, rozpadające się, liche domki.

Przed urzędową rejestracją samochodu trzeba koniecznie odwiedzić wyższą instancję… wiekuistą. Ciekawe, czy muzułmanie też jadą do swojego imama…

Jutro zabieram się ze Skopje. Veles, potem Prilep. Sam jestem ciekaw, gdzie wyląduję na kolejną noc. Potem ze dwa dni w Ohridzie – i jadę w naprawdę nieznane… Nowy Rok w Tiranie? Czemu nie…

chociaż bardzo się staram. Mówię jakąś mieszaniną nie wiem czego, ze szkoły pamiętane rosyjskie wyrazy miksuję z polskimi i przeczytanymi w przewodniku strzępami macedońskiego, wszystko wymawiając z ukraińska chyba. Raczej nikt mnie nie rozumie, moje próby powodują pojawienie się bezradnego zdumienia na twarzach… albo lekkiego rozbawienia… kołku etoe czaj… cóż.. pan nie złapał, że pytam o cenę herbaty.. złapał za to butelkę koli i prawie ją otworzył… okazało się, że dogadamy się po polsku, bo miał polską kobietę i coś tam dzięki niej umie (pozdrawiamy polskie turystki). Zdumiewa mnie ten język, bo to pierwszy słowiański, z którym się zetknąłem, w którym zanikły przypadki rzeczownika. Niby powinno upraszczać, ale akurat dla mnie to dodatkowa komplikacja. Pozostaje angielski, raczej tu dość popularny, ale to rozwiązanie uznać trzeba za nudne…

Taki widoczek spod meczetu. Nie byłem jeszcze chyba nigdy w mieście tak muzułmańskim. To naprawdę duże wrażenie stać na jakimś wzgórzu, widzieć całe miasto – i nagle usłyszeć kolejno włączających się muezzinów…
Meczetów jest tu więcej niż cerkwi, wokół napisy w dwóch językach, po macedońsku i albańsku. Czasem na murach widać wysprejowane litery UCK. Ktoś w Polsce jeszcze pamięta ten skrót?

Oczywiście, jak wszędzie, grupki nudzących się facetów, czekających, aż może się coś zdarzy.. jakaś okazja do zarobku czy handelku, a może szemrany interesik. Ci akurat stali naprzeciwko bazaru. Cinkciarze?… nie mam pojęcia. Nadchodzi pora karmienia. Niestety, jeśli nie jesz mięsa – masz kłopot… wczoraj 2x zaserwowano mi fasolę w jakimś bardzo tłustym sosie (pewnie i tak mięsnym)… z rakiją dało się przełknąć… po miesiącu wątroba mi padnie, pytanie, czy od alkoholu, czy od tłuszczu…

ale przedtem Belgrad. Najpierw moje usiłowania wykupienia rezerwacji z Niszu do Skopje, na które pani kasie zareagowała ze zdziwieniem – że przecież w Niszu trzeba kupić… No tak, ale w Niszu będę miał 15 minut. Maksymalnie.

Potem nerwowe bieganie z serbskim kolejarzem w te i wewte po peronie, bo mój wagon (468) nie istniał, za to były aż dwa 467… Napotkany konduktor wykazywał oznaki alkoholowego otępienia i nie umiał wyjaśnić przyczyn tego cudownego rozmnożenia. Mój kolejarz coś tam klął po serbsku, o dziwo sporo rozumiałem. Okazało się na koniec, że w tym samym składzie są wagony, które pojadą aż do Skopje – więc jeśli wsiądę do któregoś z nich – to nie będzie przesiadki. Wsiadłem. Elegancki pan w płaszczu, pod krawatem i czarnym wąsem stał w przejściu, nie rozumiejąc, że nie przecisnę się z plecakiem, jeśli nie schowa się w przedziale… znalazłem pusty jeszcze przedział… ale po kilku minutach przyszedł kolejny zionący trunkiem konduktor, który szybko zorientował się, że z serbskim u mnie krucho i uprzejmie, po angielsku, objaśnił, że połowa tego wagonu (sic!) jedzie do Sofii, a połowa do Skopje, więc lepiej będzie, jeśli pójdę do tej drugiej połowy wagonu, bo poza tym to jest przedział specjalny, konduktorski i on w nim będzie siedział, z kolegą. Przeraziłem się nieco, wyobraziwszy sobie rozcinanie wagonu w Niszu, poszedłem do innego przedziału, w którym siedział jakiś mrukliwy, pięćdziesięcioletni twardziel. Jakoś szybko wyobraziłem go sobie jako dowódcę oddziału pod Vukovarem.. Żadnego kontaktu nie nawiązaliśmy, wysiadł gdzieś tam po drodze, uśmiechnął się nawet na do widzenia.

Pociąg ruszył, powolutku przejechaliśmy koło jakiejś kanciapy, w której dwóch facetów obserwowało mecz, sądząc po strojach grał Real. Po chwili wróciliśmy na peron. Potem znów ruszylismy, znów kanciapa z meczem – i znów powrót. Kolejarze jakoś bezradnie biegali po peronie. Po dwudziestu minutach ruszyliśmy, już definitywnie. Wynik był bez zmian.

Kilkanaście minut później włączyli światło i ogrzewanie. Trochę bez sensu, bo przez większą część drogi drzwi od wagonu beztrosko powiewały na wietrze. Przedrzemałem opatulony w kurtkę, szalik i kaptur.

Żadna rezerwacja nie była potrzebna. Nikt mnie nawet o nią nie zapytał.

A jeszcze wcześniej był pociąg z Budapesztu do Belgradu. Najpierw w przedziale czwórka Węgrów, dużo gadających, nie usiłowałem zbyt długo śledzić wątku.. szybko przysnąłem i zaczęło mi się wydawać, że wszystko rozumiem… że tylko jakichś pojedynczych wyrazów nie łapię. Śmiali się ze mnie dobrodusznie, rozmawiali o podróży, nic szczególnego. Obudziłem się zadziwiony tym odkryciem, ale znów nic nie rozumiałem.. Zasnąłem znów – i to wrażenie powróciło.. Trójka (mama i dwójka dzieci) wysiadła, pozostał pan, który nawet usiłował do mnie zagadać przyjaźnie, niestety, mogliśmy się tylko miło do siebie pouśmiechać… wysiadł tuż przed granicą mówiąc “hello”, zaraz za granicą wsiadło dwóch młodych sympatycznych Serbów. A potem był Belgrad. A potem było Skopje.

Dobrze się tu czuję. Pachnie wschodem.

polskie literki are back :)