pelno slonca i wyrazow, ktorych nie rozumiem.

prawie jak w Indiach, ale tam bylo wiecej angielszczyzny. I duzo cieplej.

za godzine kolejny pociag, teraz do Belgradu. Potem kolejna przesiadka, potem kolejna. Nie mam rezerwacji na ostatni odcinek, nie mam tez dinarow i nie wladam serbskim. Bede mial pol godziny na dworcu na zalatwienie sprawy.

czuje sie, jakbym stopil sie z otoczeniem i jakby rownoczesnie mnie nie bylo. Chwilami nie czuje “ja” – a rownoczesnie staje obok, obserwujac. Od czasu do czasu – przyplywy euforii, cos wzbiera w piersiach i sciska gardlo… Objawy poczatku podrozy.

windows wegierski, klawiatura tez. po przelaczeniu na angielska moge pisac bezwzrokowo i TYLKO bezwzrokowo.
miesiac odpoczynku od polskich znakow diaktrycznych.

Garnitur zawisł w szafie.
Nudny wełniak.
Na miesiąc.

Ciężkie buty już rozchodzone.

Deszczowe, zaparowane i półśpiące korki są w moim mieście, zapętlamy się bezsensownie w plac Powstańców, wśród samochodów zupełnie bez planu mieszających się na jezdni. Tłumy wracają z zakupów świątecznych chyba, to jedyne wytłumaczenie takich korków w pół do dziewiątej wieczorem. Zjazd ciśnieniowy plus pusty żołądek i całkowity brak pomysłu na jego napełnienie. Dziwnie się nawet czuję, bo wyjątkowo nie mam w sobie złości na porę roku przedświąteczną, senność już tylko została i obojętność i ciężkie powieki. Te tłumy obok też drzemią, oddzielone od nas hermetycznie zaparowanymi szybami. Śpiąc nawigują, nie trąbi nikt nawet, stuka deszcz w karoserię i szyby, szumią koła, mruczy silnik. Krążymy. Na Marszałkowskiej jakiś wypadek chyba, karetka na torach, omijamy szerokim łukiem. Więc jednak do domu, bo w tym deszczu nużąco kropiącym zaparkować się nie udało, a może nie mieliśmy odwagi się na tę wilgoć wynurzać. Tamka, potem w prawo. Między wiaduktem kolejowym a Poniatowskiego – stary, podarty parasol tańczy jakiegoś kulawego menueta na środku jezdni, podmuchy czasem zataczają go na chodnik. Mokra kratka materiału z trudem okrywa wstydliwy, połamany szkielet metalowy, zimny, jeszcze zimniejszy na tym wszędzie wciskającym się deszczu. Do domu. Chciałbym zamknąć już oczy i przytulić się do niej ciepłej.

w dzisiejszej GW:

W pałacu nie będzie żadnych zmian i remontów. – Pan [Lech] Kaczyński remontów bardzo nie lubi – dodała [szefowa kancelarii prezydenta elekta]

mieszkańcy Warszawy odpowiadają gromkim LOL

jedną rzecz mogę
* nie chroni przed skutkami postrzału w głowę

Młody okajdankowany chłopak w sportowym ubraniu, jeden równie młody mundurowy za nim, inny przed nim. Idą po schodach na dół, do transportu. Za chwilę drugi – chyba klon tamtego, nieco ciemniejszy może, w otoczeniu dwóch kolejnych płowowłosych strażników – tym razem na górę.

W dalszej części korytarza dwa wrogie obozy namawiają się przed rozprawą. Jeden: ona w towarzystwie dziewczynki, już prawie kobiety o zaciętych ustach i bardzo smutnych oczach, z nimi pani adwokatka, potakuje słuchając cichych, nerwowych zwierzeń. Drugi obóz głośniejszy, twarze zniekształcone jakby operacjami plastycznymi wykonywanymi przez stolarza o zacięciu chirurgicznym, oczy zmącone używkami, zapach przetrawionego alkoholu wisi w powietrzu. Same kobiety, wśród nich jeden on – blondyn mniej więcej trzydziestopięcioletni, opina go stara, dwurzędowa marynarka w kolorze okołoseledynowym, spodnie ciemniejsze, podniszczone buty, koszula podobna do marynarki, fason sprzed 15 lat.

Dziesięć metrów między nimi. Mieścimy się w tym dystansie. Nieco spięci, rozmawiamy o jakichś duperelach.

W końcu wlali się na salę, potem pojedynczo wychodzili, zostawiwszy głównych aktorów samych sobie.

Chwilę później z sali obok wyłania się postawna blondyna. „Sprawa z powództwa … przeciwko …”. To my. Poprawiam krawat, kupiony te kilka lat temu na inną urzędową okoliczność, w której też graliśmy główne role.

Dwadzieścia minut później wychodzimy, rozluźnieni i uśmiechnięci. Przed nami trzeci olimpijczyk ze spuszczoną głową i rękami skrzyżowanymi z przodu maszeruje między dwoma szarobarwnymi halabardnikami. Na parterze i my i oni roztapiamy się w wibrującym niespokojnymi emocjami, grudniowo opatulonym tłumie.

in my time of dyin