ponieważ trochę się powtarzam, ten drugi numer jest bardziej skondensowany. można rozwinąć klikając w obrazek lub numerki poniżej (klikalne kwadraciki przerosły mnie technicznie), żeby zobaczyć nogi.

ubi sunt warany

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12

Flores miałem w początkowych planach, ale po sławetnym kryzysie środka podróży słusznie skręciłem na Sulawesi. a Indonezja nie kończy się na tej mapce, dalej na wschodzie jeszcze sporo atrakcji…

i to już tyle. nadaję dla Państwa na dżetlagu ze Stolicy Ojczyzny.

postscriptum: zdjęć zbiór na fotovontrompce jest.

główne skryżowanie w Bogor okupuje kilkunastu młodych ludzi z gitarami i ukulelami. niektórzy mają perkusje, inni – tylko głosy. wskakują pojedynczo albo po dwóch do nadjeżdżajacych angkotów (lokalnych busików), odgrywają kilka taktów, inkasują (albo nie) i wyskakują, gdy angkot rusza ze świateł. widziałem ich w wielu miastach, ale tu jakoś szczególnie ich wielu.

20120120-192200.jpg

20120120-192349.jpg

20120120-192406.jpg

być może to jedyne egzempla muzyki indonezyjskiej, których da się słuchać.

kocham Azję, bo uczy mnie kochać Europę.

mój obrzydliwie zbiurokratyzowany i sformalizowany kontynent. nieruchawy, alienujący, chłodny. mój. kochany.

Azja, w kazdym razie ta południowa, to luz, mañana, zrelaksowanie reguł. ale paradoks jest w tym, że ta ogólna płynność prowadzi do ciągłego napięcia i kontroli: nieustannej walki jednostki o przeżycie. idziesz ulicą (chodnikiem, ho ho…), sekunda nieuwagi – i łamiesz sobie obie nogi w pustce po betonowej płycie, której nikomu nie chciało się wstawić. chcesz przejść na drugą stronę – masz do wyboru dwa rodzaje śmierci: z głodu, czekając na przerwę w ruchu, albo zwyczajnie, z wprasowania w asfalt. jedziesz motorem, pech, czterośladowe zombi z naprzeciwka spycha cię do rowu. wchodzisz po schodach, uważaj, stawiano je według zasad sztuki akrobatycznej, nie budowlanej. chcesz gdzieś dojechać na czas, busik spóźnia się trzy kwadranse, a potem przez godzinę krąży po wsi, żeby skusić mieszkańców na spontaniczny wypad do stolicy prowincji (sześć godzin). chcesz sobie polatać, bramka na karcie pokładowej raczej nie będzie tą, przez którą w końcu wejdziesz, a bagaże odbierzesz z taśmociągu oznaczonego innym lotem. większość cen jest umowna i obowiązuje tylko w tej transakcji, śmieci rzuca się wszędzie, ręce myje się czasem, silników autobusowych na postojach nie gasi się nigdy, tak jak papierosów wewnątrz autobusów. każdy krok wymaga kontroli, planowania, decyzji i negocjacji, najmniejszą kwestią są takie dyrdymały jak szacunek dla środowiska czy higiena. owszem, ludzie się uśmiechają, ale czemuś chętnie stąd wyjeżdżają. za wygodnie pokrojonym chlebem w dwudziestu siedmiu gatunkach.

Rantepao

(problemy z oznakowaniem przestrzeni zwalmy na moje nieprzystosowanie semantyczne. i pomińmy takie naturalne dyskomforty, jak śmiercionośne komary, śmiercionośne wulkany, śmiercionośne trzęsienia ziemi… ale dodajmy kakofonię wizualną i wszechobecną brzydotę. w Azji blogi piętnujące bezguście nie mają sensu.)

Europa, mmmm, Europa (mam minę H. Simpsona, gdy ten myśli o donatach) to komfort reguł, o dziwo, całkiem chętnie przestrzeganych i oswojonych. nie zauważamy ich nawet, choć czasem nas wpieniają: ale to właśnie takie kajdany dla naszej fantazji, jak prawo o ruchu drogowym, prawo budowlane, czy rozkład jazdy, robią nasz komfort. Europa to także większy szacunek dla przestrzeni indywidualnej, bez którego różne fajne przepisy typu zakaz palenia w miejscach publicznych nie miałyby szans. gadam głupoty? taka Polska czy Europa mnie, stęsknionemu, się przyśniły?

a może mamy własne dziury w chodnikach, które są dla nad tak oczywiste, że niezauważalne? a oni nie zauważają swoich, tylko bezwiednie je omijają – i są po prostu luźni i hepi?

no więc, chyba nie. rozmowy z westernersami długo tu mieszkającymi, ogólny kierunek migracji, wszelkie wskaźniki…

(ale może niższy komfort i statystycznie krótsze życie są w końcu efektywniejsze? wydłużanie długości życia to system emerytalny i więcej kosztownych w leczeniu chorób. może dla społeczeństwa lepiej, jeśli jego członkowie trują się codziennie spaliną i są wprasowywani w nawierzchnię?)

i nie, nie czuję się Lepszy, bo żadna w tym wszystkim moja zasługa. po prostu cieszę się, że, póki co, mam szczęście.

wkrótce wracam do domu. na pewno będę tęsknił. co ja bym zrobił bez tej Azji?

uwaga techniczna #1: ta notka jest praktycznym rozwinięciem teoretycznej notki poprzedniej, polecam zacząć stamtąd.
uwaga techniczna #2: wszystkie linki poniżej kryją pod sobą zdjęcia, można kliknąć w dowolny, a potem prawo-lewo.

najpierw kup dużą paczkę papierosów. potem złap bemo (furgonetkę na 8 osób, mieści się do 14) do Alang-Alang. tam wynajmij ojek, czyli chłopaka z motorem, siadasz z tyłu i to nie ty masz kask. on zawiezie cię po wybojach na górę, do Nonongan. tam są ludzie i bawoły.

20120111-081727.jpg

uroczystości pogrzebowe, w Tana Toraja zwane tomate, będą trwały trzy dni. zdążyłem na sam początek, prawie, bo tuż po zaszlachtowaniu pierwszego bawołu. tym razem padnie ich pięćdziesiąt, oraz setka świń. dobry bawół może kosztować tyle co niewielki samochód, ta rodzina jest bogata, ale taki festyn musi być rujnujący. do nieba wysyłana jest trójka seniorów rodu (rodzeństwo), jak zrozumiałem, umierali z grubsza w odstępach rocznych, a więc pierwszy czekał już jakieś trzy lata. Cornelius, który szkoli się na księdza w tej owczarni, potwierdza – przed odprawieniem tomate zmarłego traktuje się jak chorego i zmumifikowanego trzyma się w domu. ta choroba może całkiem długo potrwać, był tu taki, co chorował 25 lat, ale chyba w końcu zostały same kości.

wszystko: tańce, jatka, śpiewy, uczta – odbywa się na podwórzu między tongkonanami a spichlerzami. świnie, jako mniej istotne (a być może znacznie rozpaczliwiej kwiczące) zabija się z boku, na drodze. zresztą ten kwik nikomu specjalnie nie przeszkadzał, reakcje sytuowały się na skali gdzieś między obojętnością a rozbawieniem.

20120111-081907.jpg

dla mnie jako mieszczucha ta konfrontacja z metodycznie, spokojnie zadawaną śmiercią jest dziwnym przeżyciem. dla mnie jako wegetarianina (co wpier*** morszczuki) dietetyczno-empatycznego (nie: etycznego, etyka jest mętna) tym bardziej, bo kwestionuje mój porządek: na własne oczy widzę bardzo naturalnie przyjmowaną sytuację, w której nie ma miejsca na rozczulanie się nad bydełkiem; jest po prostu transfer energii, przyswajanie białka. czyli w gruncie rzeczy Istota, bo wszystko inne jest majaczeniem oderwanego od korzeni histeryka.

zmarli wyobrażeni zostali w tau-tau wykonanych przez artystę z Bali, rzeźby ubrano i udekorowano biżuterią (z pomocą kleju typu kropelka). w tej postaci przyglądały się zagładzie bawołu, a potem jego konsumpcji.

gości było mnóstwo, gospodarzy też sporo, bo rodzina liczna. pogadałem sobie z facetem o imieniu Bart, który okazał się być księdzem (studiował teologię w Rzymie za JP2; tu dygresja, pierwszy raz zetknąłem się z kojarzeniem Polandii z Wojtyłą, zaskakująco częstą reakcją Indonezyjczyków jest „Lech Walesa”, a rzadszą „Agnieszka Radłanska”), i od tej pory dla ułatwienia relacji przyjąłem rolę technicznego katolika (ochrzczony…). ksiądz Bart pomógł mi zidentyfikować właściwych odbiorców mojej paczki papierosów i udał się przebrać w służbowy ciuch.

katolicka msza-niemsza (jakoś nie widziałem Podniesienia) odbyła się w dość wyluzowanej atmosferze, wierni rozwaleni na matach słuchają Ewangelii i śpiewaja pieśni. co ciekawe, dwójka z trójki zmarłego rodzeństwa była luteranami, jeden – katolikiem, takie skutki bardzo niedawnej akcji misjonarskiej.

a potem przeszła się procesja. trumny przeniesiono na lektyki w kształcie małych tongkonanów i wraz z tau-tau ruszono w obchód wsi. śmiechu było co niemiara, chłopcy trzęśli lektykami jakby chcąc zrzucić trumny, gwałtownie przyspieszali kroku wprowadzając popłoch w pochodzie i w ogóle dużo krzyczeli. tau-tau podróżowały obok trumien. byli też panowie w ciekawych nakryciach głowy. procesja wróciła na podwórze, przeniesienie do grobów docelowych odbędzie się na koniec imprezy.

20120111-081947.jpg

a następnie raczono się winem palmowym, czyli ballo (na przykład w bambusie), Cornelius poczęstował mnie kropelką i w miłej atmosferze poznałem też jego ojca i dziadka; co ciekawe, Toradżanie noszą imiona określające ich w stosunku do potomstwa. ojciec Corneliusa to formalnie Julius, ale jego pierwsze dziecko to Ani (jeśli dobrze zapamiętałem), więc wszyscy mówią na niego “Papa Ani”; dziadka określa się imieniem pierwszego wnuczka, więc na przykład “Nene Ani”.

sącząc wino przegapiłem zadźganie kolejnego bawołu. zabito też kolejne świnie. daruję wam drastyki, zostało z grubsza tyle:

20120111-081758.jpg

potem wodzirej coś bardzo długo wyczytywał, a potem wszyscy udali się do doliny na walki bydła, tego, co jeszcze zostało przy życiu.

polega to na szczuciu bawołów na siebie i przyjmowaniu zakładów, tratuje się przy tym doszczętnie okoliczne pola ryżowe. bawoły nie są najlepszymi zwierzętami do szczucia, najchętniej rozwalają się w błocie, a jeśli już przydarzy się konfrontacja, to zwykle trwa krótko i kończy się rejteradą słabszego, co jest bardzo zabawne, gdyż łagodne te zwierzęta czasem wbiegają w tłum i rozdeptują widzów.

jestem w Tana Toraja, prawie w środku Celebesu, obecnie Sulawesi, tej śmiesznej wyspy w kształcie rozgwiazdy pod suszarką. życie w Tana Toraja kręci się wokół śmierci.

20120109 ke'te kesu

kiedy człowiek umrze, zawijają go w tkaninę i kładą pod tongkonanem, czyli domem na wysokich palach o charakterystycznym dachu, albo, podobno, nakłuwają i nasycają płynem mumifikującym – i pozostawiają człowieka w domu. tam czeka, aż rodzina zbierze pieniądze na właściwy pogrzeb, a to może zająć miesiące, lata… w tym czasie rezyduje, przyjmuje gości, kontroluje sytuację. pogrzeb to wielka uczta, tym większa, im większy człowiek, w wymiarach pozafizycznych naturalnie, może trwać kilka dni, gromadzić kilka tysięcy ludzi. bawoły walczą ku uciesze, potem się je hojnie szlachtuje (najcenniejsze są albinosy). morduje się też liczne świnie, a wszystko to dla ukojenia duszy zmarłego. jego samego przenosi się do stałego grobu wyciętego w skale, razem z wieloma kosztownościami. przy wejściu stawia się tau-tau, czyli rzeźbę go wyobrażającą. niektórych chowa się w drewnianych trumnach zawieszonych na klifach albo drzewach; po jakimś czasie trumny się rozpadają, a kości – wysypują, ale wciąż się je odwiedza.

20120109 ke'te kesu

Toradżanie zachowali obyczaje funeralne, mimo że są żarliwymi chrześcijanami, głownie protestantami, ale raczej z jednego z ostatnich naborów. fala nawróceń z kultów animistycznych zbiegła się z ofensywą islamskich sąsiadów 50 lat temu.

masowa destrukcja dóbr przy okazji celebrowania śmierci może się nam, przecież racjonalnym Europejczykom, wydawać dziwna, ale po sekundzie zastanowienia już nie. nieracjonalna rozrzutność jako zachowanie magiczne (lub budujące prestiż) znana jest wszędzie, kult śmierci to też sprawa częsta, rzadkie jest chyba tylko połączenie. chociaż, jak by się przejść po polskich cmentarzach…

i to się rzuca na język: jeśli jesteś ekspertem od cierpienia, musisz umieć to wyrazić. podobno mają tu wielkie bogactwo słów określających stopnie smutku, czyli zupełnie inaczej niż Inuici ze śniegiem. może być, że dzięki tej umiejętności wyrażania są tak przyjaźni i zrelaksowani.

ale przecież czasy się zmieniają. Toradżanie studiują, pracują, zakładają rodziny nawet w samej Jakarcie. jak im się tam umiera? co z ciałem, co z duszą?

konkluzja jest taka, że rozpuszczam wici i może uda mi się wziąć udział w takiej uroczystości. ludzie z zewnątrz są mile widziani, trzeba przynieść podarki – najlepiej papierosy.

20120109-172950.jpg

będzie jak w tytule.

być może warto by rozważyć przywrócenie pewnych standardów higieny. być może, gdy po warungu pomyka hożonogi szczur, a obsługa reaguje na to dobrotliwym i wyrozumiałym śmiechem, nie przerywając siekania kapusty i oddzielania kurzego mięsa od kości i much, należy grzecznie zrezygnować z zamówienia i pójść gdzie indziej. być może trzeba przestać pić herbatę mrożoną lodem wyprodukowanym na bazie okolicznych zdrojów, uzdatnionych sitkiem. być może trzeba wziąć się w garść, w końcu minąłem już półmetek, mentalnie będę się już zbliżał do Europy, macierzy kluczowych wynalazków higienicznych, takich jak nóż i widelec.

dziś zrobiłem pierwszy krok: niedojedzone wieczorem smaczne ciasteczka eksploatował karny batalion mrówek; jednak nie strzepnąłem i nie zjadłem.

bo jeszcze wczoraj brudnymi paluchami wpychałem sobie do ust maziowatego, śmierdzącego duriana, wcześniej rozebranego lokalnymi, z grubsza opłukanymi dłońmi, w warunkach dosyć odległych od aseptycznych.

durian, jaki jest, każdy widzi

durian w środku wyglądał jak grób nienarodzonych larw, które, kto wie, może przeobraziłyby się kiedyś w urodziwe motylice wątrobowe. prawda?

zalety samodzielnego podróżowania: masz całego duriana dla siebie.
wady samodzielnego podróżowania: cały durian, nawet niewielki, to dość dużo, więc robi ci się niedobrze i długo zioniesz jego czosnkawą wonią, wydatnie zwiększając szanse kontynuowania podróży samodzielnie, patrz zalety.

rzut asynchroniczny nocy w Ubud na płaszczyznę jotpeg.gif, skala: atonalna. roszczebiotani mężczyźni w drodze na tajemniczy rytuał. ruch uliczny. ayam goreng in spe. uszy zapchane chusteczkami do nosa. krótka wiadomość tekstowa od zatroskanej rodzicielki. kotek bez ogonka. pochrapujący sąsiad. cykada.

opisać to: północ Bali, Lovina, Anturan, szczególne miejsce, przyciągające szczególnych ludzi. pisać o tych schyłkowych mężczyznach szukających tanich przygód w ostatniej pięciolatce. albo o dojrzałych parach pełnych wzajemnych pretensji, wyglądających lekko alternatywnie i mocno zużytych: ona o urodzie źle napompowanej lali, w wieku rozmytym gdzieś między 45 a 70, on – przedemerytalny posthipis o długiej twarzy zabiedzonego kłusaka, co przegrał wszystkie swoje wielkie pardubickie. a może o sympatycznych Balijczykach traktujących mnie jak sympatyczny bankomat. tak, to pewnie dobre tematy są, ale żądają głębszych studiów, nie tylko imaginacji karmionej poszlakami; a mnie się spleeni.

bo: ślicznie, morze, ciemna plaża, palmy, góry, słońce przeważnie, niezbyt tłoczno, dość cicho, no nie do wytrzymania, szczególnie, że podobnie zapowiadały się kolejne dni, no raj, raj, że się zesraj.

Pura Beji, Sangsit

wszystko przez nadgnuśność po wysiłkach pierwszych dni i lęk przed kontynuacją tego samego. bo co robić dalej? jechać na kolejną plażę, kolejną wyspę, a tam co? byczenie się mi nie służy, potrzebuję bodźców, i to raczej kulturowo-cywilizacyjnych, niż morza szumu, ptaków śpiewu, nawet te zapośredniczam cytatem. trudno gdzieś skręcić, to ciąg wysp, a nie subkontynent indyjski.

na odtrutkę robiłem tylko nieefektowne zdjęcia. zwykłe Bali, mój raj powszedni, ze szczególnym uwzględnieniem czynników rozpadu. na przykład pomnik nieznanego delfina w Kalibukuk.

Kalibukuk

szukając bodźców przejechałem dziś do Ubud, tu jest kultura, i to nie byle jaka: malarstwo balijskie, Walter Spies (szkoda, że pokazują tylko reprodukcje…). ale: niestety szalenie turystyczne miejsce. jeden wielki pasaż handlowo-restauracyjny, nie wiem, jak Państwo, ale ja w takich pasażach czuję się smutno i samotnie. ale będzie lepiej, zawsze w końcu jest.

po trzynastu godzinach tłuczenia się busikiem po zakorkowanej Jawie w pyle, pocie i spalinie dotarłem pod Gunung Bromo, wulkan taki. było w pół do pierwszej, kiedy kładłem się do łóżka, a trzecia, kiedy wstawałem: koło piątej wschód słońca, zdążyć, trzeba. zęby, spodnie, bluza, buty, plecak, ponczo. idę, pada, wieje. lekkie podejście, dogania mnie jakaś zjawa, koń z Tenggerem u boku, wchodzimy. nie, nie chcę wynająć konia, motorka, dżipa. podejście trochę stromsze, koń z człowiekiem wyprzedza, ja z zadyszką zostaję nieco z tyłu, nie na długo, dochodzę na postój koni, gdzie moknie ich już naście. idę dalej, latarką świecę przez ponczo, muszę wyglądać jak duch Fjorda Nansena, ponczo wiele nie daje, spodnie mam całkiem mokre, bluzę też. paręset metrów dalej kolejny warung. daleko jeszcze? oj, dwadzieścia minut i bedzie, dychnij sobie kapecke, panocku. decyduję się na kawę, z torebki, niedobrą, za to przy żywym ogniu. idę dalej, po schodach, potem po błocku. mija mnie Amerykanin, zamieniamy kilka wordsów, on sprężystym amerykańskim krokiem wspina się dalej, ja moim lichym polskim półślizgiem nieudolnie sunę za nim. po dwudziestu minutach dochodzę do asfaltu, hmm. nie, nadal nie chcę wynająć motorka. daleko? nie, panocku, ze dwadzieścia minutek. niebo jaśniejsze, latarka niepotrzebna, w końcu dochodzę do parkingu wynajętych dżipów. handelek, przekąski, pamiątki, czapki, kurtki do wynajęcia dla zmarzniętych. widzę punkt widokowy, tłum śniadych turystów, z białasów ja i Amerykanin, Tyler. w końcu – ten oszałamiający, niesamowity widok, po który jechałem i dla którego cały ten wysiłek.

Gunung Bromo

(po lewej stożek Gunung Bromo, w głębi majestatycznie dymi Gunung Semeru).

chciałem wracać, ale Tyler mnie zmobilizował i poszliśmy już razem do Bromo, na szczyt. po pięciu godzinach byłem z powrotem, zdążyłem nawet zjeść lokalskie śniadanie i wskoczyłem w autobus, co powiózł mnie na Bali.

a co jeszcze widziałem, zobacz poniżej, klikając dowolne i potem lewo-prawo.

1 2 3 4 5 6 7 8 9

znów zjechałem z popularnego szlaku (Jakarta – Yogya – Bromo – Bali – Gilis), którym da się przemknąć bez dotykania Indonezji. jestem w Solo (Surakarcie), gdzie szlifuję swój indonezyjski. ayam to kurczak, daging to mięso, gula to cukier, więc z grubsza umiem wyrazić, czego nie chcę. telur to jajko, nasi to ryż, tahu to tofu, ikan to ryba, sambal to sambal, to należy doprawić licznymi terima kasih (dziękuję) i popić es teh (ajsti). potem zapłacić delapan ribu (osiem tysięcy); jeśli jeść w takich ulicznych warungach, to (uwaga, rzadka tu informacja praktyczna) spokojnie można się zmieścić w budżecie 10 peelenów dziennie.

czuję, że te podróże nie robią mi dobrze w egzystencjalność. kolejne zderzenie z niepoliczalnymi masami takich samych (come on, w gruncie rzeczy właśnie tak) ludzi perspirujących, aspirujących, skutkuje tym, że nie tylko wiem (z literatury popularnej), ale też czuję w środeczku (a czuć to dalece co innego, niż wiedzieć), żeśmy tylko jakimiś tam formami samoorganizacji materii. w gruncie rzeczy nie różnimy się od stalaktytu, nasza świadomość to, umówmy się, raczej „świadomość”, a o autonomii w ogóle nie ma co dyskutować. robi się poczucie jedności, róża jest Malajem jest mną, cudnie, ale niezbyt wesoło, bo białas + Azja = jakiś kulawy buddyzm, takie oświecenie z dziurką, czarną, konsolacja, ale tylko w znaczeniu stypy. można wiedzieć, czym w istocie są emocje, uczucia, decyzje, ale równocześnie wszystko to szczerze przeżywać: kochać, bać się, marzyć, nienawidzić. ale to całe czucie w ten samoorganizacyjnie materialny sposób poczuć, no to się w głowie kręci i trudno żyć. i tu bardzo poręczna w dodawaniu otuchy i znajdowaniu równowagi byłaby koncepcja Boga, duszy itp. gdyby tylko nie była tak infantylnie głupia i życzeniowo ordynarna (jak stalagmit).

ale dość filozofkowania, bo to wystrasza czytelników, pójdą sobie, odlajkują, z czego przecież smutek, odczuwany w cielska materii.

w tle trel litanii muezzina. transowo, nie, brzmi jakoś niedołężnie, jakby miał się przewrócić i usnąć. wcześniej atakowało kilku, z różnych stron, wspomaganych, daję słowo, chórem bab zawodzących aaaameeeen.

Surakarta

na razie też idą zdjęcia.

wczoraj Cirebon, hotelowy pokój tzw. komfortowy, bo delegacja służbowa jakoby zajęła zwykłe. kratony (pałace) trzech równoległych sułtanów, włóczenie się po mieście, ikan bakar (zgrillowana rybka), heloumister zewsząd, setki nudzących się i zaczepiających becakarzy (czyli taksówkarzy pedałowych), mój przeciw nim opór, a z niego bąble na znów odwykłych stopach, komary, nienachalne ałła-akbar, wybieleni celebryci na nośnikach, kobiety zrobione na taką nieładną aktorkę, co po uczesaniu zrobiła się ładna, papaja, mmm, papaja.

po zmroku wykuśtykałem z hotelu po puszeczkę bintanga, kiedy wróciłem, na miejscu była policja. na chodniku spał chłopak, jakoś niewygodnie, trochę dalej jego kask, przygodna kobieta przykładała mu palce do nosa, trącała, ale co mu po takim trącaniu, niewiele.

nie było widać krwi, więc postanowiłem się napić. po bintangu wyszedłem z mojego tzw. komfortu szukać zasięgu i zderzyłem się z delegacją indonezyjskich karłów zamieszkujących hotel, maszerujących do pokojów ekonomik. chciałem w ich oczach dostrzec wyższość, albo niższość, coś, żeby w opowieści pojawiła się jakakolwiek puenta, choćby tania. niestety, zdarzają mi się głównie historie bezpuentowe. karły uśmiechnęły się i schowały w pokojach.

zdjęcie z serii heloumister, mikrostacja benzynowa w Cirebon.

bensin cirebon

niemal rok temu rozważałem atuty kualalumpurskie, dziś czas na dżakartańskie.

właściwie to nie ma ich tak wiele. miasto jest dość okropne, ale za to spokojne. policjanci mogą zająć się obmyślaniem gambitów

20111219-212811.jpg

natomiast ruchem dyrygują cywile z gwizdkami. hobbyści. albo ormowcy.

20111219-213143.jpg

mieszkańcy są bardzo przyjaźni, chcą, żeby ich fotografować. skoro proszą, to proszę.

aha, dziwek (pardon) tu więcej niż plecakowców, spadam stąd z rana.

aha2, tytuł z jednego z setek tutejszych plakatów antynarkotykowych. narkotyki są tu wyjątkowo szkodliwe, wywołują karę śmierci.

bo raz do roku tak jest, że się jedzie na wakacje. taki mus świąteczny o smaku ucieczki. a jak się jedzie, to pojawi się nowy tag, jaki, to nietrudno wymyślić z poniższego obrazka.

teraz lepiej