zakaz gry w piłkę. jeszcze polska.

Moje białe, dziadka czarne. Założył swoje dziesięć złotych za planszę. “Pański ruch, panie inżynierze”, powtarzał co chwila, błyskając złotymi zębami. Szło mi opornie, nie grałem w szachy, odkąd parokrotnie upokorzył mnie mój własny telefon. Swoje mozolne medytacje wieńczyłem ruchem, który wyglądał na przebiegły przez dokładnie dwie sekundy, po których był bezlitośnie demaskowany zagraniem dziadka. Krok za krokiem traciłem piony, laufry, wieże, sam zadając jakieś nieistotne ciosy. Pojękiwałem tylko, na co on rzucał „wszyscy dziś tylko narzekają, wszyscy”. W końcu moja żałosna gonitwa do końca planszy została przerwana, o jeden jedyny krok od przepoczwarzenia się niepozornego pionka się w piękną królową. „No i mat, panie inżynierze”. Roześmiałem się. Podałem dziadkowi dwadzieścia złotych, wydał dziesięć reszty i powędrował w dół Nowego Światu szukać kolejnych przeciwników w kolejnych kawiarniach. Dopiłem kawę, wyjąłem komórkę, wybrałem poziom Beginner, po kilkunastu ruchach zamknąłem klapkę i krzywo uśmiechnięty wstałem od stolika.

Ci ludzie po prawej, on do niej coś mówi, trzyma rękę na jej udzie, ona oszczędnymi, nerwowymi ruchami poprawia włosy, błyska odbiciem żółtych świateł w zeszklonych oczach. On szuka jej wzroku, pochyla się w jej kierunku, ona sztywno odchylona do tyłu patrzy wprost, przed siebie, na drzwi kawiarni. Jeszcze parę godzin przed nimi. Może dni, tygodni. Na czas mierzony w miesiącach już ich raczej nie stać. Ja im go odbieram, ja, współkreator i makijażysta rzeczywistości zastanej, zasrany ja.

Szczypię się w palec, sprawdzam, czy faktycznie istnieję. Te kilkanaście kilometrów przez całe miasto ktoś przejechał za mnie, ktoś legitymujący się moimi dokumentami, milcząco upoważniony przeze mnie do reprezentowania mnie na świecie realnym. Teraz oczy nie łapią ostrości na stolikach obok, nie poznaję smaku kawy, która, czuję to, po przebyciu przełyku zmienia się w moim żołądku w spienione borygo. Straciłem zdolność rozumienia języka ludzi siedzących przy stoliku obok, jak po nielegalnej używce, ale może to oni przestali mówić po polsku, a z diabelskim sprytem przeszli na język aniołów. Dźwięki chrapliwe a zarazem przytłumione, z nadmiarem basów, brakiem sopranów, ocukrzają ciepłą watą, unieruchamiają myśli, uniemożliwiają ruchy. Czuję, że utknąłem.

inside, always trying to get back inside
but it’s so hard to penetrate pig-thick skin

Ona przytula się do niego, wydmuchuje w stronę drzwi dym z papierosa, całuje go w szyję. On głaszcze ją po plecach. Powtórny pomiar wydłuża skalę, teraz choćby i lata wydają się możliwe. Wieczność to pestka.

(cytat z „Right Turn” Alice in Chains)

“The more you suffer – the more it shows you really care” uliczne głośniki apteki na Rakowieckiej zaśpiewały dziś rano na zachętę potencjalnym klientom.

Jak mówi Księga Przysłów: “Kto okiem mruga – sprawia cierpienie, upadnie, kto wargi ma nierozsądne.”


(“A Hard Rain’s A-Gonna Fall”, Bob Dylan, 1963)

enola to lesba. enola was gay

Raz owsik wyszedł z dupy
i ruszył na zakupy.
A zrobiwszy zakupy
powrócił do dupy.

(przeczytane w „Niskich łąkach” Piotra Siemiona).

Pojechałem w Bieszczady. Jak zawsze, bez konkretnych planów: się zobaczy, co będzie jutro. Na początek z Cisnej przejdę do Smereka, potem się zastanowię. Byle nie planować za dużo, bo po co się rozczarować.

Pierwszy dzień – już w Smereku, są pierwsze odciski, o dziwo, nie ma zakwasów (bieganie za piłką kilka dni wcześniej przypomniało mi, że np. mam niektóre mięśnie). Czuję pewną dumę (z czego? z pięcio- czy sześciogodzinnej trasy? ech…). Plany rosną, wejdę na Połoninę Wetlińską, tam przenocuję, trzeci dzień to Caryńska, a czwarty – no, czemu nie zrobić małego kółeczka wokół Ustrzyk.

Drugi dzień – wlazłem na Wetlińską, odcisków chyba więcej. Plany nadal mocarstwowe, ale jakby mniej wyraziście wybrzmiewają w myślach.

Trzeci dzień – szukam pretekstów. Jestem w tym dobry, a okoliczności pomagają – wokół mleko, widoczność 10 metrów. Noooo nieee, nie ma się co pchać na Caryńską, przejdę do Ustrzyk łatwiejszą drogą, tym bardziej, że napotkany hardkorowy piechur (o ósmej trzydzieści miał już w nogach trasę, jaką ja mogłem mieć w południe, a planował przejść jeszcze to, co ja w dwa poprzednie dni…) wspomniał o miejscowych żyjątkach (“coś tam kurwa wyło w tych krzakach, jeleń kurwa, albo kurwa niedźwiedź, i popierdalało tam, więc się kurwa zawinęłem i spierdalam”). Na dole, już w Ustrzykach, okazuje się, że mam odcisk nawet pod paznokciem. No, no, okaz. Paznokieć siny, więc do wieczora emeryckie spacerki w sandałkach. Leżajsk to nieoczekiwanie dobre piwo (to nie jest product placement).

Czwarty dzień, zgodnie z planami (ale którymi? miało być jeszcze kółeczko wokół Ustrzyk…) – powolny, po krzywych Beziera, powrót do domu.

Po co tam pojechałem? Żeby pobyć samemu ze sobą, wyciszyć się i przemyśleć parę spraw? No i pobyłem, ale myśli nie uciszyłem, przewalały się, w większości miałkie i akcydentalne, ale nie do zatrzymania. Żeby się zmęczyć? To akurat zapewniłem sobie bez problemu, moja śp. kondycja (chyba nigdy nie narodzona) nie robiła tu żadnych przeszkód.

Ale tak naprawdę to chyba po to, żeby zaobserwować proces wyznaczenia sobie poprzeczek – a potem ich stopniowego omijania, likwidowania, w najlepszym wypadku – obniżania, przy wykorzystaniu jak najbardziej słusznych i nie-do-zbicia argumentów; samoutwierdzania się w słuszności podjętych a potem szybko zmienionych planów; raczenia się sukcesem połowicznym, tak jakby był całkowity. Takim “wyjściem z grupy” zamiast “mistrzostwa świata”.

I jeszcze po to, żeby po przeanalizowaniu tego wszystkiego z pewnym zdziwieniem stwierdzić niczym niezmącony, wciąż wysoki poziom ogólnego samozadowolenia i sympatii do samego siebie.

proszę pozostać z nami

dzięki histe za inspirację