(“dziewczyny, potrzebne są czyny!” – manifa nr 5)

elfriede jelinek napisała książkę amatorki. elfriede pisze zajmująco i do śmiechu, dobrze się czyta to, co pisze elfriede. może trochę za bardzo lubi kontrast i jednostronność opisu, może zbyt płytko wchodzi w psychologię bohaterów i może nie umie się zdecydować, czy chłodno relacjonować, czy jednak zaangażować się w ocenę. ale za to wali cepem po oczach tak, że aż gwiazdy przyjemnie latają przed oczami. nam prostym czytelnikom i im, wyrafinowanym akademikom szwedzkim latają też.
kobiety u elfriede są jednowymiarowe i głupie, jedyne, o czym marzą te jednowymiarowe i niemądre kobiety, to oddanie się mężczyznom, którzy dla odmiany są głupi i jednowymiarowi, ale dzięki tym mężczyznom kobiety mogą zająć upragnione miejsce w strukturze. mężczyżni nie za wiele myślą, gamoniowato dają się wmanewrować w ciążę i dzieciątko głupim i jednowymiarowym kobietom i bijają je od czasu do czasu, żeby ulżyć poczuciu własnej gamoniowatości.
przy ogólnym aplauzie społeczeństwa dla działań obu stron oczywiście.
przyjemne to i pożyteczne, kiedy dostanie się cepem między oczy, bo wtedy można zadumać się nad głębią i odkrywczością myśli, że małżeństwo jest formą prostytucji.
i czytelnik z przyjemnością pochłania kolejne strony powieści elfriede, mysląc, jakie te kobiety są głupie, a mężczyźni jednowymiarowi, jakie to szczęście, że ja jestem lepszy (lepsza).
i dowartościowany się czuje od razu czytelnik w swoich kapciach w swoim fotelu ze swoim egzemplarzem amatorek. jakie to szczęście.
i myśli sobie czytelnik, że gdyby elfriede lubiła bawić się programami graficznymi, to jej ulubioną funkcją byłoby „posterize”. a gdyby wzięła na warsztat miłą serbską parę z novego sadu, to wynik byłby mniej więcej taki:

przypominający do złudzenia bohaterów amatorek.

pozdrawiamy ludzi pracy. ludzie pracy mają w dupie.

Dobrze zarobić, ale i zrobić coś pożytecznego dla innych.
Stracić cnotę, ale i mieć orgazm.
(Zawiązać koalicję, ale i uzyskać większość?)

Warto do pragmatycznych działań doczepić jakieś dodatkowe znaczenia czy wyższe cele, albo chociaż przyjemność wynagradzającą te działania. Ta wisienka na spalonym, gównianym torcie bywa ważniejsza od samego tortu. Bo kiedy realizujesz projekty, których jedynym celem jest przekonanie klienta, żeby płacił za kolejne projekty, to – jeśli masz odrobinę wrażliwości – po okresie zadowolenia z własnej skuteczności zacznie ci się robić mdławo, duszno i niewyraźnie. Zaczniesz w poszukiwaniu głębszych sensów romansować z wolontariuszkami, planować wyprawy w rejon tsunami, protestować pod chińską ambasadą czy chociaż nałogowo klikać w pajacyka. Nieznośne parcie popchnie cię w kierunku zmiany i okaże się, że same działania przygotowawcze cię uspokajają, bo nowe opcje – do tej pory ukryte – masz przecież w zasięgu ręki.

Po czym, zrelaksowany i uśmiechnięty, zmienisz samochód.

Albo mieszkanie. Albo kobietę. Nieważne. Przekonałeś się, że opcje są dostępne, więc zgromadzoną energię spożytkowałeś na dowolną zmianę. Tę oryginalną wisienkę gdzieś diabli wzięli, ale suma bodźców sprawia, że o niej w ogóle zapomniałeś. Do czasu, kiedy znów cię zemdli i zapragniesz zmieniać świat. I niezłomne przekonanie znów rozproszy się na deklaracjach i ruchach pozornych.

A może – nie wisienka jest potrzebna, tylko smaczniejszy tort? Zanurzenie się w drobne przyjemności, chwile sensu, detale życia… Weź sobie trochę energii z czakry przy Wrzesińskiej na Pradze – i pomyśl.

ministerstwo zafoczania bałtyku

stary generał zakłada mundur
wie, że kurz bitwy go nie ubrudzi
najwyżej sos ze strogonowa w kantynie
armia sił pokojowych nie chce Napoleonów

stary generał zapina pas
prostuje się, wciąga brzuch i staje na baczność
sflaczałe rysy układa w stanowczy grymas
rozkazuje kotu zejść z łóżka

stary generał zakłada rogatywkę
matowym wzrokiem przebiega postać w lustrze
obce transplantowane ciało
fantom w operze nieadekwatnych marzeń

stary generał zdejmuje mundur
równa kant spodni, wygładza poły marynarki
staje w kalesonach przed oknem
wyjmuje pistolet z kabury


(“Luli lali”, Hey, 2005)

pamiętasz jeszcze, o co chodzi z tą Wielkanocą? a z Bożym Narodzeniem? ile osób zdaje sobie sprawę ze znaczenia obrzędów, które odtwarza? a ile bezmyślnie powtarza je, bo tak każe tradycja i tak robili nasi ojce i dziady? jak można kultywować coś, czego się zupełnie nie czuje? każdy obrzęd ma sens, jeśli wiąże się z życiem, jeśli w magiczny sposób rozwiewa lęki i daje pewność. jaki lęk ma teraz rozwiać święcenie pokarmu? albo dzielenie się jajkiem?
martwota i pustka bije z hipermarketów. wszyscy syci czekają na wielkanocne śniadanie. przednówek kojarzy się może z “Antkiem” a może z “Jankiem Muzykantem”, przecież nie z życiem. byłeś kiedyś głodny? tak naprawdę głodny, a nie coś-bym-zjadł między lanczem a kolacją? ile razy zdarzyło ci się, że jedynym pożywieniem były podpleśniałe i słodkawe bo przemrożone ziemniaki? myślę, że ani tobie, ani mnie coś takiego się nie przydarzyło. zmiana pór roku? jakie to ma tak naprawdę znaczenie dla kogoś, kto żyje w budynku z CO i bez trudu może sobie pozwolić na ciepłą kurtkę?
chrześcijańska osnowa, narzucona na chtoniczne i astralne obrzędy, zawłaszczająca je i ukrywająca ich pochodzenie, wiotczeje i połyskuje dziurami, których laicyzujący i urbanizujący się tubylcy nie mają już chęci naprawiać. a spod spodu zionie pustka, wiatr hula, sensy uleciały.
co pozostaje? wspólnotowość? czas z rodziną? akurat dla mnie to o wiele za mało, żeby usprawiedliwić istnienie święta.
wielki post kiepsko nadaje się do wykorzystania komercyjnego, trudno produkować spoty z Ukrzyżowanym pokrzykującym „ho! ho! ho!”, a otwarty grób jest zbyt mało nośnym symbolem… co innego wesołkowate Boże Narodzenie, gdzie nic strasznego się nie dzieje – ot, ciąża i radosne oczekiwanie na rozwiązanie. jeśli jakiś sprytny guru od marketingu nie wymyśli, jak zneutralizować przerażające przesłanie wielkiego piątku i jakie symbole wykorzystać do napędzenia konsumpcji, to Wielkanoc obumrze. w końcu zabraknie sił, które ją podtrzymują. bo zabraknie mitu, który płynął w jej tle.
taplać się po kolana w bajorku zwiędłych myśli i sfermentowanych obrządków, narażając się na reumatyzm umysłu – czy wyjść na suchą ziemię, zabierając z tego bajora to, co nadal cenne?
obrzędy, magia – to wszystko jest bardzo ważne, również dla mnie. ale coś musi znaczyć, musi nieść jakąś treść, która porusza umysł i porządkuje relacje ze światem.
dlatego „błagam o mit”. i o myśl w głowach bliźnich błagam.


(“You Oughta Know”, Alanis Morissette, 1995)

na wpół zapomniane nieostre szaro-szare twarze
sztywny garniturek komunijny, łódka na Mazurach
wódka Baltic i sałatki w kolorach orwo
zdjęcia, pamiętniki, nagrania, przeszłość w konserwie
trzymamy je na dowód, że faktycznie się odbyła
gdyby kto pytał – mamy alibi: byliśmy
to uspokaja, daje jaką taką stabilność
jak pod stopami gruba kra na rzece

wypadają mi z rąk kolejne kawałki tej układanki
zdjęcia w jakichś pudełkach w jakichś szafach w jakichś mieszkaniach
taśmy na szpulach milczące po śmierci magnetofonu
czasem miesiące i lata znikają w czarnych foliowych torbach
albo nad kuchenką gazowa
wniosek, że wzbudzam emocje. to chyba dobrze
ale coraz mniej jest dowodów, że nie tylko jestem, ale i byłem
że nie dryfuję znikąd donikąd

pod twoją obronę uciekamy się, ciemnoszary garniturze
naszymi pustkami racz nie gardzić w portfelach naszych,
ale od wszelakich deadline’ów racz nas zawsze wybawiać, wełno chwalebna i błogosławiona
o pani nasza, marynarko nasza, kamizelko nasza, w prążki nasza
z klientem naszym nas pojednaj, dyrektorowi naszemu nas polecaj, naszej sekretarce nas oddawaj.

amen.