xxxxx
niektórzy analfabeci noszą szlacheckie nazwiska

xxxx
ktoś wyiksował słowo DUPA… a może LOVE… co za różnica

xxx
three men i admire most, grają w trzy kubki – pod którym wiara, pod którym nadzieja, a pod którym miłość? zagrasz – zawsze przegrasz.

xx
nie patrzę na ciebie. a twój głos jest nieważny.

x
to ja? mhm, ty. jesteś na celowniku. równanie rozwiązane.

Wiesz, że to już wkrótce? Że być może będzie bardzo bolało?

Umiesz wyobrazić sobie siebie w tej sytuacji? Co będziesz myśleć, czuć, kiedy będziesz po raz ostatni zasypiać?

Pomyśl o tym na ostro, bez uspokajających założeń, że tu zaśniesz, a tam się obudzisz. Po prostu – tu zaśniesz. Koniec.

Może coś uda ci się zaplanować, poukładać sprawy – jeśli wcześniej usłyszysz wyrok. Ale jak się z tym będziesz czuć? Czy obciążysz wszystkich wokół swoim zwierzęcym strachem?

A jeśli żadnego konkretnego wyroku nie będzie, to po prostu – pstryk, zgaśniesz: nagle, w wypadku czy we śnie – albo powoli, w chorobie.

Będziesz wtedy zupełnie sam, ktokolwiek będzie cię trzymał za rękę. Jeśli tylko będziesz świadomy, to będzie bardzo TWOJE przeżycie; być może wtedy po raz pierwszy uświadomisz sobie, że całe życie tak naprawdę przeszedłeś sam, że nikt, choćby nie wiem jak bliski – ci nie towarzyszył. A jeśli już wcześniej oswoisz się z tą myślą, to może wtedy nie będziesz się bał.

To się może zdarzyć naprawdę w każdej chwili. Świadomość tego bardzo otrzeźwia.

I niczego się nie bój: śmierć jest tylko częścią życia, niczym więcej.

Coś z zupełnie innej beczki.

Wczoraj wieczorem leżałem sobie z gorączką w hotelu i w stanie lekkiego odpłynięcia oglądałem telewizję. Żeby dodatkowo nie obciążać się intelektualnie percepcją języka serbskiego, wybrałem CNN, jedyny anglojęzyczny kanał tu dostępny.

Rzadko mam możliwość oglądania telewizji, a CNN w szczególności, więc chłonąłem. Więc po pierwsze – bardzo mało informacji, treści. Każda informacja powtarzana jest co kilkanaście minut (na tapecie był oczywiście Szaron). Przerwy między powtórzeniami wypełniane zapowiedziami innych programów albo reklamami. Po drugie – bezwstydne manipulacje. Po poważnym wypadku w kopalni w USA (12 trupów) – pilny raport o katastrofalnym stanie bezpieczeństwa w kopalniach w CHINACH! Po trzecie – kreowanie zagrożeń. Njusy rządzą się swoimi prawami, żeby były oglądane, muszą być dramatyczne, krwawe, ogólnie – raczej niedobre. No więc oprócz Szarona w stanie śpiączki i kopalni mieliśmy: bomby w Iraku, dwie ofiary ptasiej grypy w Turcji i 120 ofiar osunięcia ziemi w Indonezji. Odbiorca nierefleksyjny (95% widzów) buduje sobie obraz świata na podstawie tych njusów – i potem szczytem odwagi i wyrafinowanej egzotyki są dla niego wakacje w Club Med.

A po czwarte – były też wiadomości ekonomiczne. Niby nic, takie informacje pojawiają się codziennie wszędzie wokół, ale być może gorączka spowodowała intensyfikację doznań. W moim hotelowym telewizorze lekko otyły Amerykanin chwalił gospodarkę Niemiec w 2005, że eksport ładnie urósł i wogle, ale dodał też łyżkę dziegciu: otóż konsumenci niemieccy w okresie przedświątecznym wydali bardzo niewiele więcej, niż przed rokiem. Skandal!

Popatrzyłem w jego świdrujące oczka, coraz bardziej zanikające pod okalającym tłuszczykiem i nagle poczułem, że ten koleś oraz pare milionów innych podobnych mu kolesi codziennie przez 8-12 godzin kombinuje, jak by mi tu powiększyć rozstaw szczęk oraz fi odbytnicy, przy okazji możliwie upraszczając przewód pokarmowy, żebym mógł wchłonąć i wysrać jeszcze więcej niepotrzebnych mi produktów. Siedzą przy swoich biureczkach i laptopach – i kombinują, jak to zrobić, żebym wręcz to ja sam się zgłosił i zapłacił za te drobne usprawnienia mojego konsumpcyjnego żywota. Żebym tego chciał, żeby to się w ogóle stało trendy i fresz. Będą mi powiększać rozstaw i fi o 5% rocznie, nie więcej. 5% to bardzo przyzwoity przyrost.

Otrząsnąłem się przerażony. Zmierzyłem palcami rozstaw szczęki, od zęba do zęba – jakieś 5 cm. Po 100 latach poszerzania z tych pięciu centymetrów zrobi się ponad 6 metrów (procent składany)!

Fi już nie mierzyłem.

No to tak się nie da, pomyślałem, nie nie nie. I co teraz?

I nagle: SZLINK!
Błysk w głowie!

Nie człowiek-maszyna, konsumujący jak mu Pan Rynek każe. Ale Maszyna-Człowiek! Tak!

Należy rozpocząć wypłacanie pensji robotom i serwerom w fabrykach. Pensje będą składowane na specjalnych kontach a następnie wydawane przez odpowiednio przygotowany system komputerowy. Sposób wydawania opisany będzie odpowiednim algorytmem, zawierającym w sobie profil przeciętnego konsumenta – a więc ogólny podział pensji na odpowiednie grupy produktów oraz pewien czynnik losowy, modyfikujący ten podział i wybierający konkretne produkty z odpowiednich grup. Załóżmy, że w ten sposób robot w fabryce samochodów zakupi np. 10 par rajstop. Odpowiednie zamówienie trafia do fabryki rajstop, skąd oczywiście nikt ich nie przesyła robotowi od samochodów, bo po co mu one – tam wykonuje się odpowiednie przeksięgowanie (sprzedane) oraz komisyjne zniszczenie towaru, aby nie trafił na szary rynek. Oczywiście, jeśli robot zakupi towar natury elektronicznej, informacyjnej (np. impulsy telefoniczne) – wystarcza odpowiednie zaksięgowanie i pobranie należności z jego konta.

Koszty rozwiązania – na początek system informatyczny, który zarządzałby całością, ale to jest jednorazowa duża inwestycja, która zaczęłaby się zwracać wraz ze wzrostem obrotów. Koszty pensji robotów – niewielkie, pensje na początek mogą być symboliczne (poza tym nie roboty nie będą płacić podatków, zusu.. a może będą?), zresztą – działamy w obiegu zamkniętym, więc płacę moim robotom, ale one produkują w zamian coś, co kupują inne roboty. Mniej więcej, jak w obecnej gospodarce z udziałem ludzi.

Po jakimś czasie roboty mogłyby otrzymać prawo do brania kredytów w bankach, ich zdolność kredytowa byłaby oceniana na podstawie rentowności ich fabryk. Rozpoczęłyby zakupy nieruchomości i innych trwałych dóbr.

Dość szybko mogłyby zacząć kupować akcje przedsiębiorstw, a więc – robot mógłby stać się własnością robota. No, nie formalnie, na razie nie proponuję dawać robotom osobowości prawnej – poprzez robota te akcje stawałyby się własnością fabryki. Na razie.

Rynek byłby rozruszany przez otwarcie zupełnie nowego, ogromnego rynku zbytu towarów, PKB rósłby pod niebiosa, gospodarka stałaby się całkowicie przewidywalna, stabilizowana przez parametry algorytmu konsumpcyjnego robota.

Ludzie? Ludzie też się tu przydadzą – np. żeby przed kamerami CNN cieszyć się z rosnących słupków. I żeby oglądać CNN.

A że to zupełnie nie ma sensu?

hmmmm…

i’m lovin’ it.

Wlasnie na CNN zobaczylem przypadkiem pewnie juz nienowa, ale mi nieznana reklame Swatcha – Shake the World. Ludzie na calym swiecie podskakuja i wywoluja tym male trzesienia ziemi – i zaskakujace efekty: a to spadaja wszystki kwiaty wisni z drzewa w japonskim ogrodzie, a to pani wylewa sie woda z wanny.

Zabawne nawet.

Dokladnie rok temu jadlem sniadanie w Mamallapuram, na poludnie od Chennai, szczesliwie 100m od plazy. Tam zginelo tylko 10 osob. Ktos zatrzasl ziemia gdzies kolo Sumatry.

Jutro przekraczam kolejna granice, tym razem na piechote – wchodze do Albanii. Potem szukam transportu do Pogradecu, a potem do Tirany – no i noclegu tez szukam. I mam nadzieje, ze znajde.

Garnitur zawisł w szafie.
Nudny wełniak.
Na miesiąc.

Ciężkie buty już rozchodzone.

Deszczowe, zaparowane i półśpiące korki są w moim mieście, zapętlamy się bezsensownie w plac Powstańców, wśród samochodów zupełnie bez planu mieszających się na jezdni. Tłumy wracają z zakupów świątecznych chyba, to jedyne wytłumaczenie takich korków w pół do dziewiątej wieczorem. Zjazd ciśnieniowy plus pusty żołądek i całkowity brak pomysłu na jego napełnienie. Dziwnie się nawet czuję, bo wyjątkowo nie mam w sobie złości na porę roku przedświąteczną, senność już tylko została i obojętność i ciężkie powieki. Te tłumy obok też drzemią, oddzielone od nas hermetycznie zaparowanymi szybami. Śpiąc nawigują, nie trąbi nikt nawet, stuka deszcz w karoserię i szyby, szumią koła, mruczy silnik. Krążymy. Na Marszałkowskiej jakiś wypadek chyba, karetka na torach, omijamy szerokim łukiem. Więc jednak do domu, bo w tym deszczu nużąco kropiącym zaparkować się nie udało, a może nie mieliśmy odwagi się na tę wilgoć wynurzać. Tamka, potem w prawo. Między wiaduktem kolejowym a Poniatowskiego – stary, podarty parasol tańczy jakiegoś kulawego menueta na środku jezdni, podmuchy czasem zataczają go na chodnik. Mokra kratka materiału z trudem okrywa wstydliwy, połamany szkielet metalowy, zimny, jeszcze zimniejszy na tym wszędzie wciskającym się deszczu. Do domu. Chciałbym zamknąć już oczy i przytulić się do niej ciepłej.

w dzisiejszej GW:

W pałacu nie będzie żadnych zmian i remontów. – Pan [Lech] Kaczyński remontów bardzo nie lubi – dodała [szefowa kancelarii prezydenta elekta]

mieszkańcy Warszawy odpowiadają gromkim LOL

Młody okajdankowany chłopak w sportowym ubraniu, jeden równie młody mundurowy za nim, inny przed nim. Idą po schodach na dół, do transportu. Za chwilę drugi – chyba klon tamtego, nieco ciemniejszy może, w otoczeniu dwóch kolejnych płowowłosych strażników – tym razem na górę.

W dalszej części korytarza dwa wrogie obozy namawiają się przed rozprawą. Jeden: ona w towarzystwie dziewczynki, już prawie kobiety o zaciętych ustach i bardzo smutnych oczach, z nimi pani adwokatka, potakuje słuchając cichych, nerwowych zwierzeń. Drugi obóz głośniejszy, twarze zniekształcone jakby operacjami plastycznymi wykonywanymi przez stolarza o zacięciu chirurgicznym, oczy zmącone używkami, zapach przetrawionego alkoholu wisi w powietrzu. Same kobiety, wśród nich jeden on – blondyn mniej więcej trzydziestopięcioletni, opina go stara, dwurzędowa marynarka w kolorze okołoseledynowym, spodnie ciemniejsze, podniszczone buty, koszula podobna do marynarki, fason sprzed 15 lat.

Dziesięć metrów między nimi. Mieścimy się w tym dystansie. Nieco spięci, rozmawiamy o jakichś duperelach.

W końcu wlali się na salę, potem pojedynczo wychodzili, zostawiwszy głównych aktorów samych sobie.

Chwilę później z sali obok wyłania się postawna blondyna. „Sprawa z powództwa … przeciwko …”. To my. Poprawiam krawat, kupiony te kilka lat temu na inną urzędową okoliczność, w której też graliśmy główne role.

Dwadzieścia minut później wychodzimy, rozluźnieni i uśmiechnięci. Przed nami trzeci olimpijczyk ze spuszczoną głową i rękami skrzyżowanymi z przodu maszeruje między dwoma szarobarwnymi halabardnikami. Na parterze i my i oni roztapiamy się w wibrującym niespokojnymi emocjami, grudniowo opatulonym tłumie.

Nadszedł w końcu ten moment – trzeba zebrać się na odwagę i do czegoś się przyznać. Otóż jestem anonimowym administratorem pewnego serwisu randkowego. Serwis jest już bardzo podupadły, ale mimo braku odpowiedniej opieki (czyli mojego nim należytego zajmowania się) – wciąż jacyś nowi ludzie się tam pojawiają, logują, poznają się wzajemnie. Randkują, zakochują się, może nawet rodzą się z tego jakieś dzieci. Jakieś dramaty czy szczęścia dzieją się gdzieś tam w bitach przepływających i składowanych na serwerze, który stoi sobie w kącie i w sumie wykorzystywany jest już do innych celów. Serwis działa siłą inercji, nikt od dawna już się nim nie przejmuje, nikt nawet nie dba, czy może już nie skonał w ostatnich konwulsjach. Zdaje się zresztą, że kolejne funkcje ulegały stopniowej atrofii, ale jądro systemu pozostało żywe. Taka zapomniana nisza biologiczna, w której kipi życie, chociaż żaden naukowiec nie umie wyjaśnić – czemu.

Ta rola trafiła mi się przypadkiem – do kogoś trzeba było przekierować przychodzące maile – i padło akurat na mnie. Ludzie – bardzo młodzi, sądząc po specyficznej ortografii – traktują ten serwis jak swego rodzaju skrzynkę zaufania. Zwierzają się ze swoich problemów, proszą o radę (najczęściej w stylu “jestem bardzo nie smiały i ni potrafje rozmawiac z dziewcczynami w sensie ne mam o czym” albo “chce wrucic do dziewczyny ale niewiem jak?”) ale też czasem chwalą się sukcesami (“oblał mnie colą i tak się wrzystko zaczeło.od tąd jesteśmy razem i jest mam wsaniale”). Takich wiadomości dostaję dziennie kilka.

Nie odpisuję na te maile. Często zresztą nie mają adresu zwrotnego, bo wysyłane są wprost z serwisu. Gromadzą się w specjalnym folderze, nie wiem po co, bo przecież nigdy nie zareaguję. Odkładają się kolejne ścinki, śmietki, kurz życia ludzi, którzy mają nadzieję na jakąś pomoc, wysłuchanie czy radę. Dwie linijki uczuć, uchwyconych w kilku nieporadnych słowach, w mrocznej i nie zawsze zrozumiałej składni. Czytam to nie umiejąc się oderwać i przestać; to nałóg, który nie jest zdrowy, bo każdy taki list to jakiś miligram cudzego nieszczęścia i kłopotów, który odkłada się we mnie. Listopad ze swoją depresyjną pogodą i samobójczo krótkimi dniami jest niezupełnie dobrą porą na takie listy.

Na razie umiem powstrzymywać się od dalszych kroków. Nie czytam prywatnych wiadomości, nie tworzę randkowych fejków, nie zderzam ludzi ze sobą, nie podszywam się pod potencjalnych kochanków. Jeszcze nie jest ze mną źle.

Ale te myśli już krążą… może już czas pójść na terapię dla Anonimowych Administratorów.

Lubisz otwierać nowe rozdziały w życiu? Mieć to poczucie, że wszystkie brudy spychasz do śmietnika i możesz na nowo zaplanować swoje ruchy? Pewnie, że lubisz. Masz wtedy wolność co do strategii i taktyki, prawie nieograniczoną wolność.

To dobre chwile są. Marazm przegoniony, okalające bagienko osuszone, świeże powietrze wdychasz pełną piersią, czujesz się panem sytuacji.

Widzisz drobne problemy na starcie, ale wiesz jak je rozwiązać – i błyskawicznie się ich pozbywasz. Realizujesz kolejne zadania, które sobie założyłeś i czujesz, że to, co robisz, jest sensowne. Czujesz dobre zmęczenie, twoja satysfakcja rośnie z minuty na minutę.

Nie myślisz teraz o tym, że niedługo ten nowy porządek stanie się czymś oczywistym, potem będzie uwierał, aż wreszcie, po dostatecznym zasyfieniu stanie się nie do zniesienia. Teraz nie jest czas na takie refleksje. Planuj, buduj, napawaj się.

Jeśli brakuje ci takich uczuć – kup sobie nowy bebech do komputera. Ta drobna z pozoru decyzja zapewni ci pół nocy jakże przyjemnych doznań przy reinstalacji systemu.

Zostałaś zgwałcona? To twoja wina, przecież to tak jasne, że aż banalne. Co to za krótka spódniczka? A ten makijaż? Przecież sama się prosiłaś.

Okradli ci mieszkanie? Kochany, sam się wcześniej nachapałeś, przyznasz, ze nie do końca uczciwie – to teraz straciłeś. Jakbyś żył skromnie i nie kłuł w oczy bogactwem, nic by ci się nie stało. Grab zagrabione, znasz to?

Pobili cię skinheadzi? Wcześniej obrzucili kamieniami? A po co było maszerować i skandować różne głupie hasła? Udajesz pederastę, a może nim jesteś?

Nadszedł czas na zmianę. Rzeczpospolita o nieco nieokreślonym numerze, jeszcze nie 4, ale powiedzmy, że już 3.14159265, powinna zadbać o swoich obywateli i porządek wokół nich. Ponieważ istnieje niebezpieczeństwo zniszczenia mienia przez przeciwników zgromadzenia, którzy niewątpliwie przyjdą na trasę twojego przemarszu, to lepiej siedź cicho. Bo jeśli nie, to istnieją środki przymusu bezpośredniego, które wobec ciebie z łatwością można zastosować.

Rząd będzie dbał o ciebie z dnia na dzień coraz sumienniej. W najbliższym czasie każdy obywatel, posiadający majątek powyżej określonego limitu będzie zobowiązany zarejestrować się w najbliższym komisariacie. A potem się już pomyśli, co z nim dalej zrobić. Przewiduje się zastosowanie odpowiedniego domiaru i solidarne obdzielenie nim lokalnej biedoty.

W nieco dalszej przyszłości, aby chronić bezbronne kobiety, zostanie wprowadzony zakaz noszenia krótkich spódniczek i stosowania krzykliwego makijażu. Rząd przekaże wojewodom odpowiednie wskazówki, a oni, biorąc pod uwagę specyfikę swojego regionu, zadecydują, jaki strój jest dostatecznie skromny i bezpieczny. W powiecie wadowickim wprowadzi się habity.

Nie bój się. Jeśli nie ogarniasz otaczającej cię rzeczywistości, to jest ktoś, kto ogarnia. Twój rząd cię kocha.

Nie wsiadaj ze mną do samochodu, kiedy wokół panuje listopad, szare mgliste popołudnia beznadziejnie szybko przechodzą w wieczory, też mgliste i wilgotne, oblepiające stęchłą watą ręce, twarze, całe ciała. Będę cię kusił wybraną specjalnie dla ciebie muzyką, izolacją od zapyziałości w cieple suchego sztucznego powietrza, powolnym przewijaniem miejskich obrazów za szybą. Miejscami, których jeszcze nie znasz, trasami, którymi nigdy nie jeździłaś.

Nie daj się namówić, choćbym używał najbardziej pociągającego z moich barytonów – jeśli uważnie posłuchasz, zauważysz fałszywe ćwierćtony, łamiącą się melodię słów, cichy szmer szaleństwa wydobywający się gdzieś tam z głębi gardła. Umiem bardzo przekonująco patrzeć w oczy, sugerując wszelkie stopnie zainfekowania tobą, ale na to też się nie łap, to gra. Jestem w tym niezły, ale musisz spróbować mnie przeczytać.

Listopadowa sobota to bardzo zła pora na popołudniowo-wieczorne krążenie po mieście, kiedy jeszcze nie wszyscy wylali się z przydrożnych kapliczek handlowych i dopiero rozpoczęli swoją pielgrzymkę zwrotną, do domów, do telewizorów, do sraczyków, żeby oddać naturze hamburgery i pizzę, którymi się faszerowali w czasie rodzinnych spacerów sponsorowanych. Choinki już wszędzie, prawda? Jak miło.

Tak, to zła pora.
Bo być może to jest ten dzień, w którym podtrzymam myśl kiełkującą w głowie już od dawna, a do tej pory odsuwaną z lękiem – żeby przy możliwie sporej prędkości wykonać gwałtowny skręt w lewo, na pas powracających z zakupów sytych i zmęczonych rodzin. Mój samochód potrafi się nieźle rozpędzać.
Proszę, nie wsiadaj.

Wyobrażałeś sobie kiedyś, co to znaczy być na trwałe zacewnikowanym?
Albo – jak to jest mieć wycięte jelito grube i podłączać sobie woreczek kałowy do brzucha?
A może – jak żyć po wycięciu połowy dolnej szczęki?

Nieestetycznie, co?
Chyba również dość niekomfortowo?

Może będziesz miał szczęście i to wszystko cię ominie, a na koniec ładnie i spokojnie sobie umrzesz, albo chociaż – bardzo gwałtownie. Za bardzo bym jednak na to nie liczył.

Teraz wykonaj jeszcze jedno nieskomplikowane ćwiczenie myślowe. Wyobraź sobie, że to nie dotyczy ciebie, ale twojego dziecka.

Że to ono kwiczy z bólu albo w ciszy zamiera ze strachu, wysłuchując wyroku.

„Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną.” Tak? Pasuje ci to?

Wybierz jakikolwiek model życia, to twoja sprawa. Byle nie mentalną ucieczkę w nieświadomość, w różowy, plastikowy błogostanik, w którym nikt nie cierpi i nikt nie umiera, a jeśli już koniecznie musi, to robi to we własnym łóżku, w czystej pościeli, w otoczeniu kochającej rodziny – bo nazwę cię żałosnym, śmierdzącym tchórzem.

Tego posta nie sponsorował durex.

spotkanie bez czasu i poza czasem
ściśle wymierzone dziświeczorne pół godziny
rozedrgane i rozgadane
ona boi się mojego milczenia
zażąda, żebym je zagłuszał
czymkolwiek
byle do następnej puenty
bo cisza paraliżuje ruchy i studzi ciało
rękawiczki nie ogrzeją zmarzniętych rąk

Czyli od jedynego w miarę szczerze przeżywanego w Polsce święta – święta zmarłych (w ten dzień każdy płacze nad swoim przemijaniem, można założyć, że to akurat robi szczerze) – do plastikowych, obleśnych i pozbawionych głębi świąt bożego narodzenia. Zapyziały (chwilowo słoneczny, ale to tylko takie preludium i zmyłka) listopad i grudzień radośnie rozświetlą wam Nestle do spółki z Sony i General Motors. Lada dzień zacznie zewsząd rozbrzmiewać ogłupiające dżinglbells, ze skrytek w centrach handlowych wypełzną pognieceni i przykurzeni mikołajowie i ustawią się w kolejce do kosmetyczki na zabieg przyklejenia uśmiechu.

Nie wiem, jak wy, ale ja tuż przed tym handlowym orgazmem zamierzam się ewakuować. Jest mi naprawdę przykro, ale swoją konsumpcją nie przyczynię się do wzrostu PKB w mojej ojczyźnie.