Łowicz, tyle skojarzeń, taki potencjał. Stare domki, stare kościoły, ogromny trójkątny rynek, tradycja kolorów, strojów, wystrojów – to powinno być coś fantastycznego. Tymczasem miasto żyje pod obcą okupacją, trwa kampania, setki kampanii na raz, nie kulami są jednak ostrzeliwane pastelowe tynki, lecz szyldami, banerami, setkami, tysiącami, z Corela kaliber dziewięć, a każdy kolorowszy i z fontem bardziej. Są tacy, co mają trzy zawieszki, każda fundamentalnie inna. A co, jeśli ta okupacja nie jest obca? Łowicz: taki przedsiębiorczy, taki nowoczesny, taki zupełnie nie wsiowy.
Kontrapunktem dla Łowicza jest Muzeum Ludowe we wsi Sromów, tak, to właśnie, z tego drogowskazu krążącego w sieci, jak już odeśmiałeś/aś sobie przeponę, to: zaprawdę, znakomite miejsce. Cztery budynki, setki rzeźb (ruchomych!), wykonanych głównie przez nieżyjącego już Juliana Brzozowskiego, ale również tworzonych ciągle przez jego syna, Wojciecha, który po tym miejscu oprowadza (i je prowadzi, muzeum jest prywatne). Na dodatek pająki i wycinanki Wandy Brzozowskiej (żony Juliana), płaskorzeźby o treści patriotycznej wykonane przez stryja z Włocławka, obrazy malowane przez siostrę. I jeszcze zbiory strojów, mebli, wozów. Bardzo mi się podobało, must see dla każdego, kto chce dotknąć żywej kultury łowickiej.
Pół dnia w kraju podwarszawskim, błotnisto-piaszczystym. Z tego błota wyłażą inwestorzy, z tego piasku lepią coraz bardziej napuchnięte wersje dworków, piętrowe, mieszkalne i weselne, esofloresowymi literami podpisane, pastelowe i kremowe. Niecierpliwie czekam na pierwszy warszawski wieżowiec odrzucający kosmopolityczny sznyt, a śmiało nawiązujący do lokalnych motywów, z takim tympanonikiem i podwójnymi kolumnami od dołu do samej góry, pokryty spadzistą blachodachówką, z brzoskwiniowym tynkiem troskliwie zabezpieczonym kolorową plandeką przedstawiającą babę. Aspirująca klasa średnia kontruje szaro-białymi ufo-pudełkowcami. Dużo wierzb przyciętych. Chopin, Chopin, przerwa na reklamę, błoto.
Po drodze firma Grobex, produkująca, nie uwierzycie, nagrobki. Grobex kropka pe el. Od razu wklepuję – i niespodzianka, idąc z duchem czasu firma przeszła rebranding, nagrobki oferuje już nie stęchlizną i nostalgią cuchnący Grobex, ale zupełnie świeży i nowoczesny Trumnex.
Niech ktoś już przyjdzie i zasypie Środkową Polskę.
To fioletowawe na górze po lewej od parlamentu Sarawaku to spadający wiatraczek na gumkę, do kupienia na wszystkich deptakach, od Mumbaju przez Kraków po Kuching.
Nigdzie nie widziałem, żeby to się sprzedawało, nigdzie, poza Odessą: pod dworcem kolejowym ustawiła się kolejka po świecące wiatraczki i to też jest jakaś prawda o naszych braciach zza Buga.
Koty, dużo kotów. Takie zwierzęta mieszkające w internecie. Ostrzegam.
Bo Kuching, główne miasto Sarawaku, prowincji na Borneo, znaczy po malajsku „kot”. To bardzo dobry pretekst, żeby ufundować liczne pomniki i figurki kotów. Jeśli ktoś miał zamysł, by w mieście było więcej kotów z betonu niż z mięsa, to doskonale mu to wyszło.
Jedno z głownych skrzyżowań zdominowała figura modelowej rodziny: kotka z oddaniem wpatrzona w męża wpatrzonego w dal, liczne kocięta bawią się beztrosko wśród spalin i międzynarodowych koncernów żywienia przetworzonego.
Na wjeździe do Kuching podróżnych wita kot z wąsem zbrojeniowym.
Na wzgórzu za miastem postawiono solidne muzeum kota. Zgromadzono w nim wszystko, co autorom ekspozycji w jakikolwiek sposób skojarzyło się z tematem: od chińskich kotków z łapką, przez plakat Aliena (po włosku) ozdobiony Sigourney Weaver ze zgadnij kim czym, okładkę płyty Cata Stevensa, po koci nagrobek. Blisko wejścia patrzy na nas kot z watoliny:
Na ścianach wiszą memy z czasów, kiedy nie było demotywatorów peel.
Wśród setek figurek – koty ze sprawnością “wazonik”.
W szklanej pułapce gną się plastikowe modelki uprawiające catwalk.
Dostępny jest także wycinek z 1987 o dagestańskim catfishu (gatunek nurkującego kota skrzelowego).
Można też się dowiedzieć, co łączyło Brigitte Bardot i Anne Frank (nie zgadniecie!).
Wystawa przytłacza skalą i rozmachem. Wychodząc wyglądałem podobnie do żegnającego mnie posągu.
Jutro jadę spotkać się z orang utanami.
w Singapurze płacisz 500 lokalnych $ (x 2,5 = PLN) za jedzenie w metrze, za spanie pod blokiem 1000, za nieuzasadnione zatrzymanie ruchomych schodów 5000 (więc jeśli nie masz stuprocentowej pewności, że Twojemu dziecku wkręca się paluszek w taśmę poręczy, to być może w przyszłości nie poślesz go na studia), za żucie gumy to już nawet nie wiem, można tylko w celach leczniczych, z receptą, a import jest zabroniony.
natomiast nadal to Polska pozostaje jedynym znanym mi krajem, w którym sumiennie ściganą zbrodnią jest przejście na czerwonym. to trochę moja obsesja; może nigdy nie dostałem mandatu, ale zostałem stanowczo pouczony za krzywe przechodzenie na pasach, a taka rana bliźni się przez całe życie.
z tym Lwowem to trochę nieścisłe, co prawda Singapur znaczy Miasto Lwa, ale symbolem jest pół-lew, pół-ryba (merlion), czyli też Warszawa, z drugiej strony. merliona jeszcze nie widziałem, ale mam za to zrastającą się Syrenkę z Dziecięciem.
zresztą był też inny polski akcent, w ogrodzie botanicznym siedzi bardzo gracki Szopę podarowany Singapurczykom przez bratni Naród Polski, zapewne niczego nieświadomy, więc niniejszym donoszę. podobno są gotowi przyjąć pewną liczbę Janów Pawłów.
Hajfa. Szabat, więc dużo Rosjan i Arabów. Oraz Przedmiotów.
Proszę Państwa, co na tym zdjęciu jest nietypowe i niezwykłe?
Oczywiście, brak billboardów.
W Izraelu reklama wielkoformatowa prawie nie istnieje – i jakimś cudem gospodarka im nie upada, a 94% ludzi ma pracę.
A co, jeśli branża reklamowa jest w ogóle niepotrzebna?
Swoją drogą, wysokie podatki (najwyższy PIT – 48%, CIT – 25%) też im jakoś nie szkodzą. A co już szokujące, sklepy są zamknięte w szabat.
Co nie znaczy, że wszędzie jest Pięknie. Małymi szyldami i sklepami z badziewiem też można skutecznie obsrać rzeczywistość. Mam wrażenie, że celują w tym izraelscy Rosjanie, a może rosyjscy Żydzi, z kolei wyjątkowo brudno jest w dzielnicach ortodoksów; za to Arabowie, dla parytetowej równowagi, preferują ogólny chaos.
Niepokoje we Wschodniej Jerozolimie: młody Palestyńczyk obrzucił turystów granatami. Nikt z Polaków nie upaprał się miąższem.
Tymczasem pod Ścianą Płaczu znaczna liczba plastikowych krzesełek otoczyła ortodoksyjnych żydów.
Pod Kopułą na Skale zaobserwowano pokojowe prowokacje buddyjskie.
Na Drodze Krzyżowej™ młodzi mężczyźni cieszyli się życiem.
Delegacja UFO wyraża gotowość do prowadzenia negocjacji.
w tym hostelu jest ponoć piętnaścioro Polaków, razem z nami, drugie tyle wszystkich pozostałych. to nowe doznanie, tak ciągle przechodzić z defaultowego na polski. najwyraźniej nie całkiem świadomi swej liczebności kłócą się głośno w podgrupach, co przykre. oglądają też seriale albo animowane gify, to my. nie-Polacy nieprzytomnie nietrzeźwi snują się po korytarzu z butelkami wina w dłoni i mantrują “I like myself. I love myself.”.
w czasie szabasu w Tel Awiwie wszystko stoi. budynki też.
po szabasie, po piwie, po ciemku, idę, przewraca się na mnie biały rower, próbuję go złapać i łapię – ciemno ubranego, czarnego jak robusta Etiopczyka, który manewrując literalnie zlał się z tłem i wcale się nie wywracał. to kretyńskie, ale ich naprawdę nie widać, a może mam rasistowskie zmysły?
Tel Awiw trochę zaniedbany, starszymi miejscami ładny, nowszymi raczej bardzo niegustowny, zupełnie rozebrany z billboardów, obsypany napisami, których treści nawet nie mam szans się domyślić, obrysowany sprejem, oklejony wlepkami, czasem ten chaos jest bardzo ładny, a zawsze żywotny.