W Fabryce
pracownicy
nie chcą się bronić

Pan Laboro ma kłopot
do południa powinien zestawić
koszty ludzkie z przychodami nieludzkimi
ale nie umie dobrać kolorów
do swojej tabelki w Excelu

Bezradnie drapie pełnię pustego brzucha
suwa w tę i we w tę gładkim ciężarkiem myszki
podnosi ją i zagląda w czerwono świecące oko
które po chwili zaczyna nerwowo mrugać
domagając się płaskiej stabilizacji

A więc czerwień
wino krew krew krew krew
a także rosebud
perfekcyjne wykończenie

Policzki Pana Laboro nabrały koloru subtelnego zadowolenia
na pewno będzie pochwalony
wykazał niezbicie, że efektywność wzrośnie znacząco
po skreśleniu zaledwie co dziesiątego

Chciałby już powstać
tak jak inni

Bądź syty Idź

Spokojnie spływasz wąskim korytkiem teraźniejszości, czasem jednak trafiasz w miejsce, z którego widać odleglejsze perspektywy i inną skalę czasową. Okazuje się, że istnieją daty dalsze, niż dziś, jutro i najbliższy piątek: żeby się o tym przekonać, wystarczy wstąpić do lokalnego sklepu spożywczego. Jogurty proszą o konsumpcję do końca kwietnia, a ty uświadamiasz sobie, że to przecież niedługo i po cichu cieszysz się już na te ciepłe dni. Mnich ze swoim sekretem poczeka na ciebie nawet do końca majówki, ale jeśli się nim nie zainteresujesz – skona cichutko pod kolejną warstewką białej kołderki. I przypominasz sobie, że jego strawiony współbrat nie tak dawno zapowiadał nowy rok. Tuńczyk nurkuje puszką w okolice roku 2010: ważysz w dłoni metalową, przyjemnie ciężką konkretyzację abstrakcyjnie odległej przyszłości, jeden z nielicznych znaków, że coś będzie, a nie tylko jest. I że przecież – kiedyś się skończy. Albo nieoczekiwany błysk minionego: kefir, który zgubił się w swej temporalnej drodze do czyjegoś żołądka i zapomniany mruga z lady czarnymi kropkami cyferek: 28.03.2008. Znów czujesz, że tempus fucking fugit i zamyślony stajesz w ogonku do kasy.

Nic nie jest best after, nie licz więc na wartość dojrzewania, kumulację wartości. Konsumuj prędko, bacz jeno, by ktoś nie podsunął ci sztucznie odświeżonego produktu. Na przykład Johna Cleese’a, odmłodzonego o osiem lat. 1947 brzmi przyzwoicie, jeszcze przed granicą rozpadu i utraty zdolności kredytowej. 1939 ain’t no good for nobody, huh?

john cleese

jeżeli istnieje, to wątpliwe, żeby zajmowały go rytuały godowe pewnego wyłysiałego gatunku na małej niebieskiej podobno planecie. jeśli nie jest tylko niepotrzebną hipotezą, to wątpliwe, żeby srożył się na wkładanie nie tego, co należy do nie tej co trzeba dziurki. kiedy świat był mały i kończył się w sąsiedniej wiosce, kiedy ludzi było niewielu, powiedzmy, stu, a innych stu nie nazywano ludźmi, być może przejawiał niejakie zainteresowanie pewnymi sposobami wykorzystania anatomii. niestety, od niedawna ma na głowie całe roje galaktyk, które musi podtrzymywać siłą swej żelaznej woli. wizja ojca marszczącego brew na samą myśl o dotknięciu pewnych obszarów jednego (nieskończenie pięknego i skomplikowanego) organizmu przez inny organizm stała się wobec całego tego ogromu odrobinę nieadekwatna. pomyśl o dźwigu budowlanym lutującym układy scalone.

jeżeli jest, to nie przypomina ciebie ani mnie. Bóg nie nosi majtek.

a teraz chodź

Tego się właśnie obawiałem: że przy 460 osobach w jednej wannie utrzymanie szczelności będzie fikcją – powiedział minister czystych rąk Zbigniew Kąpalski, odnosząc się do przecieku z tajnego mycia głowy wybranym posłom. Kąpalski zapowiedział, że skonsultuje się z marszałkiem Sejmu Bronisławem Kompielowskim w całej sprawie.

– Bardzo krytycznie oceniam tego typu sytuację, gdy mydliny przedostają się do opinii publicznej – powiedział minister, wciąż jeszcze z pianą na ustach. – To tylko dowodzi, że rzeczywiście nie można dbać o higienę członków o szczególnym znaczeniu dla bezpieczeństwa państwa – dodał. Według ministra, widać jasno, że “prawa hydrostatyki i hydrodynamiki zdecydowanie kuleją w praktyce”.

Kąpalski dodał, że nie wie, kto mógł popuścić. Wyraził zarazem przypuszczenie, że winny był wadliwy zaworek. – Albo może ktoś nielegalnie chlapnął z wanny – dodał.

– Nasze zaworki są sprawne – podało biuro prasowe Kancelarii Sejmu. – Wszystkie procedury dotrzymania szczelności zostały dochowane. Posłom odebrano wszystkie butelki, prywatne myjki, płetwy i kaczuszki. Zaworki zostały sprawdzone i opieczętowane, zresztą wyciek pojawił się poza obszarem działania Kancelarii. Może któryś z posłów nabrał wody w usta?

Wiadomo nieoficjalnie, że minister Kąpalski przygotowuje nowe, poprawione prawo o cieczach. Według nowej ustawy dany poseł zanurzony w cieczy straci na diecie, chyba że trzy razy wyprze się chlapania. Opozycja już zapowiada protesty i okupację Łazienek.

kiedy mieliśmy siebie kiedy byliśmy w sobie

Rozbudowa lotniska na Okęciu przeciąga się coraz bardziej, a ruch lotniczy wciąż rośnie. Ponieważ istniejące lotnisko nie mieści już pasażerów, władze miasta w porozumieniu z rządem zaproponowały rozwiązanie alternatywne – obsługę części ruchu przez lotniskowiec wodowany na Wiśle. – W ten sposób nie tylko odciążymy przeładowane lotnisko, ale także skrócimy czas połączenia pasażerów z centrum miasta – zapowiada Mirosław Mig, sekretarz stanu w Ministerstwie Lotniskowców.

– Faktycznie, umieszczenie lotniskowca ma sens, ale tylko w wypadku lokalizacji centralnej, czyli między mostem Średnicowym a Świętokrzyskim. Wtedy lotniskowiec byłby obsługiwany przez istniejącą już infrastrukturę tramwajów wodnych – zaznacza Roman Ił z Portów Lotniczych, które zarządzałyby lotniskowcem. Na taką lokalizację nie chce się jednak zgodzić prezydent Warszawy. Jak mówi Tomasz Jak z magistratu, tramwaje wodne nie wytrzymają takiego natężenia ruchu, natomiast w okolicach wsi Dębówka pod Górą Kalwarią istnieje już teraz doskonały i mało wykorzystywany prom, którego operatorem jest Frontczak Jan, farmer na dwuipółhektarowym gospodarstwie położonym nad samą Wisłą.

Zasadnicze wątpliwości zgłasza jednak Kancelaria Prezydenta RP. – Pan Prezydent raczył wyrazić niebywale ogromne zdumienie, iż urzędnicy rządu zajmują się sprawą strategii ruchu lotniczego bez porozumienia z Nim – oświadczył Kichał Mamiński. – To ja odpowiadam za sprawy lotnicze – replikuje premier. – Poprosiłem pana ministra lotniskowców Darka Czartera o pilne zajęcie się tą sprawą, ponieważ takie prerogatywy przekazał mi osobiście Jezus Chrystus.

Wygląda na to, że tym sporem zajmie się Trybunał Norymberski. Niezależnie od jego werdyktu pozostaje kwestia sposobu przetransportowania lotniskowca do Warszawy. – Droga rzeczna odpada, lotniskowiec nie zmieści się pod mostami i nie sforsuje zapory we Włocławku. Sprawdzaliśmy to już z użyciem modelu ze styropianu w wannie pana ministra. Trzeba będzie przewieźć lotniskowiec w częściach i nadmuchać na miejscu, w stoczni warszawskiej – mówi Mirosław Mig. – A to, że stocznia do tej pory nie powstała, obciąża oczywiście poprzedni rząd – dodaje.

Pewne zastrzeżenia sygnalizują także eksperci od ruchu lotniczego. – Lotniskowce przystosowane są do przyjmowania myśliwców albo małych samolotów typu Cessna. Duży pasażerski odrzutowiec tam się nie zmieści – mówi Henryk Hornet, niezależny ekspert lotniczy. – To żaden problem! – zapewniają jednym chórem Mirosław Mig, Roman Ił i Tomasz Jak. – Planujemy zbudować armadę zeppelinów, które po podczepieniu pod odrzutowiec będą doskonałym punktem przesiadkowym do nowych F-16, a te wylądują już bez trudu. – Lokalizacja koło Góry Kalwarii ma jeszcze tę zaletę, że zeppeliny można zasilać etanolem produkowanym z jabłek rosnących w sadzie Frontczaka, co bardzo obniży koszty – zaznacza Tomasz Jak.

Poniedziałkowy jogurt postanowiłem zakąsić sobotnim tekstem znanej filozofki, zawierającym, sądząc po tytule i zajawce – analizę elektoratu PiS. Doszedłem do drugiego zdania: W ciągu ostatnich dwóch lat nie udało mi się spotkać żadnego zwolennika PiS. Nie wiem więc, jak wygląda elektorat Jarosława Kaczyńskiego, ale coraz bardziej podejrzewam, że… i rozbrojony odłożyłem gazetę.

Ktoś złośliwy mógłby nazwać autorkę Karolem Mayem polskiej myśli politycznej. Ale ja taki nie jestem, więc tylko życzę pani autorce choć jednej podróży do kraju, o którym tak lubi pisać. Choćby na weekend. Kto wie, może to będzie wspaniała przygoda? Intelektualna?

cóż za żenująca sytuacja: śliska rozmowa w wozie policyjnym (czy przyjmuje pan mandat? — przyjmuuuuję, no co mam rooooobić….. — no to będzie trzysta — ech, duuużo, lepiej, żeby było mnieeej…) owocująca nieuchronną propozycją przerwania spisywania za ekwiwalent flaszki. której nie będzie, bo penitent stchórzył i zażądał oficjalnej pokuty. stchórzył nie dlatego, że uważa korupcję za odrażające zło absolutne (a jedynie za zło pomniejsze, dające się czasem usprawiedliwić), ale dlatego, że zwizualizował sobie ewentualne ciągi dalsze, wysnute z wieczornych fantazji na temat przygód posłanki S. “dane spisane, ma mnie w ręku – i kusi?” – pomyślał po prostu, pewnie głupio, ale propaństwowo w efekcie.

wyboista polska droga niemal szczelnie obstawiona fotoradarami, a w rzadkich przerwach – wyglądającymi zza krzaka patrolami, oferującymi odpust za cenę flaszki – zamiast wygodnej autostrady, wolnej od hasających dzieci i rowerzystów meandrujących na bańce. jechał nią ostatnio dwa lata temu, podobnie dziurawą, ale o ileż słabiej pilnowaną. i teraz zrozumiał, że, zaprawdę, dwa ostatnie lata nie poszły na marne.

Kilka dni przed dymisją rządu premier Jarosław Kaczyński zarządził cofnięcie wskazówek zegarów. Decyzja premiera wzburzyła posłów PO i PSL negocjujących utworzenie koalicji rządowej. Politycy obu ugrupowań uważają to za minę podłożoną pod ich przyszły rząd.

– Rząd PiS przez dwa lata wstrzymywał rozwój kraju. Teraz rzutem na taśmę przyjmuje bezsensowne rozwiązanie, które będzie kosztować Polaków dodatkową godzinę – mówi Waldy Budzikowski (PO), typowany na ministra od czasu do czasu w rządzie PO-PSL. – To podrzucanie gorącego kartofla nowej ekipie.

– Nie gorący kartofel, tylko zgniły pomidor – precyzuje warzywną metaforę Waldemar Tiktak (PSL). – Premier powinien mieć trochę przyzwoitości i wstrzymać się przed dymisją z takimi decyzjami.

– Premier znów okazał się kunktatorem, niezdolnym do skutecznych działań – replikuje jednak Piotr Godzinowski (SLD). – Nasze ugrupowanie wielokrotnie postulowało cofnięcie wskazówek o co najmniej 20 lat. Niestety, panu premierowi bliżej do programu liberałów niż do potrzeb zwykłych ludzi.

Co na to premier? Nie wiadomo. Jarosław Kaczyński postanowił przeczekać burzę i przezornie wziął dwa dni urlopu. Premier spędza czas na ładowaniu akumulatorka do zegarka.

podobno mam pójść na wybory, rozmaici tak mi mówią. udowodnić, żem dojrzały obywatel, zaniedbaniem nie zgrzeszyć, poczuć jedność z podobnymi sobie, podbić nieco te ledwo zipiące 40% frekwencji.

a ja pasywny, markotny i wcale mi się nie chce. czemuż? skoro to akt wolności, moment, w którym mogę wyrazić swoje zdanie i podjąć suwerenną decyzję? zastanawiałem się nad tym – i stąd myśli rozwinięte w kilka akapitów tekstu bardziej serio, zamiast kondensatu słowno-graficznego.

czuję, że to nie tylko z miałkością polskiej polityki mam problem. i nie tylko z tym, że w wyniku wyborów w najlepszym razie jeden żenujący rząd może być zastąpiony przez inny, żenujący tylko odrobinę mniej. mój główny dyskomfort bierze się chyba z tego, że wbrew obfitym zaklęciom nie wierzę w tę nachalnie reklamowaną wolność wyborcy – bo czuję, że demokracja partyjna tak naprawdę nie jest żadną demokracją. choć wszyscy wokół zachęcają, grożą, łaszą się i popychają, wyważę swój interes i widzę, że cedowanie uprawnień na jakichś bliżej nie znanych mi przedstawicieli obcych mi ugrupowań – jest po prostu odebraniem mi tych uprawnień (w rękawiczkach czy bez, wszystko jedno). i że wbrew głośnym zapewnieniom wyborczych naganiaczy – mój głos naprawdę waży niewiele. nie potrafię znieczulić się tak mocno, by oszukać się hasłami obywatelstwa i odpowiedzialności. bo wolność polityczna udostępniana raz na cztery (czy nawet dwa) lata, manifestowana w akcie oddania głosu, jest iluzją.

defetyzm? niezupełnie, bo wierzę w inne rozwiązania. wierzę, że uczestnictwo nie polega bynajmniej na karnym stawianiu się w lokalu wyborczym – ale na samodzielnym, codziennym podejmowaniu decyzji politycznych, w skali, w jakiej człowiek na co dzień żyje i działa. a więc – demokracja uczestnicząca, a nie partyjna. samoorganizacja społeczna, fenomen opisywany przez Hannah Arendt, to rady – zbierające obywateli i podejmujące decyzje, a także delegujące spośród siebie przedstawicieli na wyższy poziom (regionalny czy krajowy). te właśnie rady, które swego czasu skutecznie zniszczył Lenin – przejmując je, ubezwłasnowolniając i kompromitując. (wbrew potocznemu mniemaniu, wcale nie on i nie bolszewicy je stworzyli. polecam Pipesa.)

istotą, sensem istnienia partii nie jest wcale głoszenie jakiegoś mniej lub bardziej zbornego zestawu poglądów – ale wybieranie kandydatów na przedstawicieli, którzy potem zasiadają np. w parlamencie. rady same stają się mechanizmem uczestnictwa i delegacji – a więc sednem demokracji – dlatego też śmiertelnie zagrażają interesom partii, negując potrzebę ich istnienia. partie będą więc dążyć do opanowania i zniszczenia rad, co bardzo pięknie udało się Leninowi.

partie w swej istocie są instytucjami niedemokratycznymi. po pierwsze, ograniczają wolność poglądów własnych członków, zobowiązując ich do trzymania się obowiązującej linii. po drugie, oligarchizują układ władzy, zawężając do niej dostęp i odbierając ją głosującym. w polskich realiach to politycy partyjni są prawdziwymi oligarchami, nie właściciele wielkich fortun. czy suma elementów z gruntu niedemokratycznych może zbudować realną, odczuwaną demokrację? bardzo wątpię.

źródłem demokracji są elementy samoorganizacji obywateli, zastępujące wertykalny układ partyjny (a nie uzupełniające go, jak chcieliby politycy, wtłaczający naturalną ludzką aktywność w ramy organizacji pozarządowych – bo to dwa nieprzystające do siebie systemy). słabością rad jest jednak podatność na zniszczenie przez wojsko zawodowych polityków partyjnych, silnie zdeterminowanych do zdobycia władzy. są zbyt delikatne, żeby w rzeczywistości partyjnej przetrwać. ale być może są szansą na przeżycie demokracji, bo to właśnie system ciągłego uczestnictwa może obudzić ludzi z marazmu. a czy demokracja w ogóle jest wartością? i jakie wady ma system uczestnictwa? to tematy na inne teksty…

no więc iść na te wybory? czy nie iść? whatever gets you through the night – it’s alright… chyba wszystko jedno, bo tu nie wyboru między pis, po a lid trzeba – ale naprawdę radykalnej zmiany. warto zachęcać tylko z jednego powodu – być może wybory zaktywizują ludzi na tyle, że pomyślą o poważniejszym działaniu. pewien niegłupi człowiek powiedział: “nie palcie komitetów, zakładajcie własne”. otóż nie: komitety trzeba spalić do gruntu i nie pozwolić wyrosnąć nowym. hasło “załóżcie rady a potem spalcie komitety” podoba mi się znacznie bardziej.

Jest taka kraina sercu memu bliska,
gdzie każdy starzec czuje się swym dzieckiem,
gdzie radość życia niebotycznie tryska:
to Województwo Mazowieckie.

Na piachu równin, na brzegu wiślanym,
wśród chaszczy puszczy, wieżowców Warszawy
mieszka lud prosty i snuje swe plany
życie swe wiodąc – szlachetny i prawy.

Wszak Wojewoda z Sejmiku Marszałkiem
(nasza pomyślność jest pod ich przywództwem)
mięsiste czoła marszczą pod przedziałkiem
by dobrze było w naszym Województwie.

Dzikich podlasian, pomorzan zniemczałych,
innych województw knowania zdradzieckie
my ujawnimy, aby w wiecznej chwale
rosło nam dumnie wielkie Mazowieckie.

Stańmy więc wszyscy, zjednoczmy się w walce
Żyrardów, Mszczonów, powiat szydłowiecki
zmiażdżmy mdłych wrogów, wypierzmy ich w pralce
by Mazowieckie było Mazowieckiem!

w końcu nadojeło. niedosyt bilateralnych kontaktów z ludnością zaowocował odświeżeniem znajomości z pewnym portalem randkowym. przeglądanie reklam dziewcząt znudziło mi się po jednym wieczorze – większość jest inna niż wszystkie, połowa nie lubi o sobie pisać, ale chętnie napisze, jeśli ja napiszę, pozostałe szukają miłości przez duże m. parę oryginalnych rodzynków. poza tym nuda.

za to znacznie bardziej zafrapowały mnie reklamy konkurencji, czyli mniej więcej rówieśniczych samców. okazuje się, że Polska jest pełna trochę-romantyków-a-trochę-pragmatyków. sporo Homerów, których uciska forma (dwieście znaków!), niepozwalająca wyrazić bogactwa i głębi ich osobowości (ach, bogini, opiewaj…). zawsze znajdzie się też kilku mężczyzn pozujących na tle swoich pojazdów. wszystko to jest trochę zabawne a trochę nudne, ot, formy nie zawsze poradnej autopromocji.

zastanowił mnie jednak pewien powtarzający się czasem ton: w tych dwustu znakach dozwolonych na reklamę niektórzy klienci portalu uznają za stosowne poinformować swoje potencjalne partnerki, że najbardziej na świecie nienawidzą chamstwa / cwaniactwa / kłamstwa / obłudy. co tych ludzi spotkało w życiu? co siedzi w ich głowach, że właśnie w ten sposób potrzebują się definiować i pokazywać światu?

parę teorii: trauma i głęboka frustracja? kompensacja lęku? potrzeba uzasadnienia własnej agresji? (po wpisaniu do gugla frazy “nienawidzę chamstwa” trafiam np. na takie “wieszać chamów bić i patrzeć czy równo puchną!”). instynkt podpowiada mi, że o ile chamów po prostu lepiej omijać, o tyle przed nienawidzącymi chamstwa – uciekać gdzie pieprz rośnie…

Mamusiu, czemu mnie nie tłukłaś – jęknął cichutko Polityk – Mogłaś być chociaż toksycznie zaborcza. Albo ojciec – gdyby był przestępczym psychopatą, czy choćby musztrującym rodzinę zapijaczonym oficerem. Nic z tych rzeczy. Troszczyli się i kochali, wspierali i radzili. Szkoła i studia przeszły gładko, dostał się na wymarzony kierunek, a potem nikt go z niego nie wywalił, bo egzaminy zdawał nieźle. Rówieśnicy go akceptowali, miał grono kumpli trzymających się razem, nie przypominał sobie żadnego znaczniejszego upokorzenia z ich strony. Z dziewczętami też większych problemów nie miewał, raczej lubiły go one. Praca, kariera, towarzysko korzystny opozycyjny anturaż, w końcu nieuchronnie polityka. Żona. Dzieci. Wszystko dosyć udane.

Dosyć. Niestety.

Bo czuł, że mogło wyjść lepiej i dobrze wiedział, czemu nie wyszło. Wzbierało to w nim, wzrastało brzydkie, wstydliwe uczucie czarnej nienawiści do tych, którzy zupełnie niezasłużenie dostali od losu motorek, transcendentalną żądzę, wynoszącą ich w coraz wyższe regiony naszej lokalnej stratosferki. Dobrą, głęboką traumę, uraz wyniesiony z młodości, potem nigdy nie zaleczony, ale troskliwie pielęgnowany. Pomnażany jak kapitał, zapobiegliwie chroniony i przekazywany dzieciom, cenniejszy niż staranne wykształcenie. Och, jakże zazdrościł tym w czepku urodzonym bubkom, których ojciec-alkoholik latami wyżywał się nad rodziną. Tym bożydarom odpowiednio wcześnie relegowanym, z ożywczo poniżającym kopniakiem kierującym ich na ścieżkę zemsty. Tym, którym dobroduszna komuna, nieświadoma, co sobie hoduje, złamała życie – pozornie tylko – zamykając wszelkie ścieżki kariery.

Karmiona w ten sposób nienawiść była jednak chuda jak koza na skalistym zboczu. Rozdrapywana własnoręcznie traumka błyskała ciemnym światełkiem odbijanym przez zmatowiałe lustro jego pragnień, niepozorna jak karbidowy płomyk wobec czarnych słońc zasilanych pulsującą energią rzetelnego rozpadu osobowości. To nie było prawdziwe. To nie było porywające. Wiedział o tym on i wiedzieli wyborcy.

Od tych rozważań rozbolał go brzuch. Zerknął na czerwono jarzące się cyfry starego kwarcowego zegarka: dochodziła piąta. Westchnął, obrócił się na bok i przytulił do zawsze ciepłego termofora żoninych lędźwi. Nagle błysnęła mu myśl. Jemu się nie udało, ale przecież cała pociecha w dzieciach. Im może pójść lepiej, one mogą zawojować świat. Jeśli tylko z pełną miłością i poświęceniem przekaże im to, co najcenniejsze, a czego sam nigdy nie dostał…

zasypiał w końcu morfiną uraczony bólem ogłuszony okaleczony otwierany i zamykany na powrót z błyskiem wspomnienia jak zamku błyskawicznego zip zip kiedy dr wróż o smutnych uciekających oczach wyrazistych owłosionych dłoniach starannie gładzących wydruk usg przepowiadał mu przyszłość.

bóg to bezmyślny napakowany łysy drech spod klatki tłukący na oślep swoim bejzbolem pomyślał wtedy wściekłą bezsilnością ale dość wkrótce oddał się uczuciom bardziej rzewnym oraz nostalgicznym jak najbardziej na miejscu gdy chodzi o nasz smutny los.

kiedyś oddawał się tym uczuciom z rzadka bowiem twardość jest ujemnie skorelowana z wiekiem więc miękł z tym wiekiem aż został pacnięty (czemuż właśnie on?) brudnym paluchem przeznaczenia jak słońcem rozmemłana świeczka.

mięknięcie następowało wraz z utratą potencjalności a im mniej się zapowiadał tym bardziej łysiało ego więc własny los wzruszał go coraz silniej choć nie tracił przecież racjonalnie zdystansowanego spojrzenia na ogólną perspektywę i tak dalej.

wieloletni młodzieniec dyplomowany chłopiec osaczany przez nabrzmiałe nadzieją zawsze nie dość dobre dziewczęta a wcześniej przez toksycznie dumną z niego rodzinę która to duma stopniowo wyparowywała ustępując miejsca zniecierpliwieniu nierealizującą się potencją.

bo inaczej miało to wyglądać inne zamówienie złożyli a co innego dowieziono to jakaś pomyłka i trzeba ją wyjaśnić reklamować on też inny kontrakt podpisał na początku życie bogate przyjemne i interesujące miało być opcji doświadczeń granicznych przecież nie zaznaczał.

słodki uśmiech w dołeczki rozkosznie szczerbiący się z pożółkłego zdjęcia legitymacyjnego a jeszcze a jeszcze a na początku on mały zaśliniony pomarszczony wyczekany przecież taki sam jak tamten dzieworodek.

szumi już bo to koniec przekazu.

Nie mogło być inaczej. Paul Pipes, genialny przycisk do papieru, którego cudowny gwizd wzruszył miliony kolejarzy na całym świecie, wygrał w finale telewizyjnego konkursu “Loco’s Got Talent” na najlepszy gwizdek do lokomotywy. W nagrodę Pipes wystąpi na Victoria Station przed samą Fairy Queen. – Brak mi słów – wygwizdał po ogłoszeniu wyników.

To kariera jak z bajki. Przed dwoma tygodniami walijskiego przycisku Paula Pipesa nie znał nikt, teraz kochają go miliony palaczy, motorniczych i konduktorów. Jurorzy programu, w tym słynny Stephenson Rocket, od początku nie mieli wątpliwości, że to on wygra występ na dworcu Wiktorii. W finale zagwizdał ponownie piosenkę One Way Ticket, którą brawurowo wykonał w eliminacjach. Nagranie tamtego występu obiegło wszystkie sieci kolei żelaznych i stało się jednym z najczęściej oglądanych wideo w poczekalniach dworcowych.

Co teraz? Jurorzy “Loco’s Got Talent” są zgodni – Pipes zrobi wielką karierę. – W przyszłym tygodniu wsiadasz na nowiutką 4-8-4 i zaczynasz objazd po całej Wielkiej Brytanii – zapewniał tuż po wygranej Stephenson Rocket.

Odkrywcy tego prawdziwego diamentu w hałdzie konkursowego koksu nie przejmują się zawistnymi komentatorami, poszeptującymi, że Pipes był już gwizdkiem na paru lokomotywach, niestety z powodu braku dostatecznego talentu musiał opuścić hale dworcowe i zatrudnić się jako przycisk. “Wystartujcie w następnej edycji konkursu i pokażcie, co potraficie” odpowiadają organizatorzy. I mają rację – bo właśnie w tym skromnym duchem, choć nie ciałem, walijskim przycisku do papieru idealnie zespoliły się wzruszające bajki o Kopciuchu i Brzydkim Koksątku. Paul, do usłyszenia na stacji w Bath! albo Exeter!