move śmiało

kiedy miałem cztery, może pięć lat, jeździłem na rowerze pelikan z dodatkowymi kółkami
absolutnie posłuszny wobec nakazów i zakazów
moich dwudziestoparoletnich rodziców
nie wyjeżdżałem poza okrąg wyznaczony przez ich wzrok
obsługa wyjątków:
co zrobić, kiedy nadjeżdża (nie tak znowu wtedy częsty) samochód?
“stać i się patrzeć!” rzekł ojciec, zirytowany głupim pytaniem
tamten w dużym fiacie trąbił
ale nie mógł przejechać
stałem i się patrzyłem
całkiem bezradny na swoich czterech kółkach
mocne słońce świeciło mi w twarz
mrużyłem oczy, patrząc to na kierowcę, równie bezradnego jak ja
to na rodziców, śmiejących się w oddali
a może było pochmurno i nie musiałem mrużyć oczu

zdjęcie zabrałem ze strony lechkaczynski.pl

Nie mogłem pojąć – a chyba nadal nie mogę – skąd brała się niesamowita wprost skuteczność Hitlera w zdobywaniu i utrzymywaniu władzy. Najpierw całkowicie zaczarował ludzi wokół siebie, potem – przeciwników politycznych, a na koniec – przywódców innych państw. Jego siła wyrosła z frustracji, urażonej dumy, poniżeń, które musiał przejść. Miał w sobie niewiarygodną energię, dziki entuzjazm, który potrafił przelać na swoich zwolenników. Rozwiązywał problemy skrajnie je upraszczając, bo sprawy po prostu MUSIAŁY być rozwiązywane – samą siłą woli. I były. Nawet te, które wydawały się zupełnie beznadziejne. Ta niezwykła charyzma oddziaływała na szerokie masy – dzięki fantastycznej intuicji Hitlera, który w lot wyczuwał nastrój tłumu i szedł za tym nastrojem, wzmacniał go, czym porywał tysiące ludzi i wprowadzał ich w stan histerii.

Nudziły go szczegóły i codzienna mitręga administracyjna, do tego wyznaczał ludzi, najlepiej o krzyżujących się kompetencjach – żeby sami się wzajemnie pilnowali. On był od kreowania wizji, przemawiania, motywowania. Postępował nieszablonowo, wbrew radom doświadczonych polityków czy generałów – i dzięki swojej bezczelności osiągał, co chciał. Był całkowicie pozbawiony skrupułów i poczucia lojalności, widząc korzyść zdradzał swoich sprzymierzeńców, przeciwników skazywał na śmierć.

Tu się moja niezdrowa fascynacja kończy – bo w końcu zgubiła go wiara we własną nieomylność, wzmacniana kolejnymi niebywałymi sukcesami. Realizując coraz bardziej oderwane od rzeczywistości czy wręcz głupie (i zbrodnicze) plany, boleśnie zderzył się z realiami – i przegrał. Na szczęście.

Czytam biografię Hitlera i myślę, że przynajmniej jakąś część tych cech powinien mieć każdy szanujący się dyktator. I tak coś czuję, że tych cech nie mają obecnie rządzący, a jeśli je mają, to w jakiejś skarlałej formie. Chyba nie są materiałem na dyktatorów. Jakoś mnie to uspokaja. Może za łatwo.

– Mieli wyremontować pozostałe sale, ale zgłosił się poprzedni właściciel…
– No proszę, widzi pani. A o ile się pani założy, że to pejsaty?
– Podobno mieszka w Ameryce…
– Ano właśnie!
– Nasze ulice, ich kamienice…

“Ja wiem, pani rozumie”. Tak rozmawiają zwykli Polacy. Czy Polacy są antysemitami? Owszem, bywają, ale przede wszystkim bywają nierefleksyjnymi idiotami, posługującymi się wąskim kanonem stereotypów, klepiącymi bezmyślnie w kółko te same prostackie formułki, których właściwego sensu już nawet nie rozumieją. W swojej bezrefleksyjności nie wyróżniają się specjalnie spośród innych nacji, natomiast dość głupio wybrali sobie obiekt niechęci. Taka nienawiść do obiektu, który praktycznie nie istnieje; większość Polaków nie widziała żywego Żyda, chyba że takiego wycieczkowego na Umschlagplatzu.

Ale to wszyscy wiedzą, nic nowego nie napisałem. Wkurwia mnie ten ludowy antysemityzm, wielu innych też wkurwia. Natomiast to, co mnie załamuje – a to gorsze niż wkurwienie – to jego podłoże: brak zaufania między ludźmi i brak wiary w to, że można coś osiągnąć własnymi siłami. Ludzie wierzą, że jeśli ktoś coś ma, to albo Żyd, albo złodziej. Wierzą, że sami nic nie osiągnęli, bo ktoś się na nich uwziął, złamał im pięknie zapowiadającą się karierę, albo nakradł, kiedy oni zachowali krystaliczną uczciwość. Trzydzieści – więcej? – milionów nieudaczników, zdominowanych przez Żydów i Kulczyków. Spiskowców i gangsterów.

To Polska solidarna – solidarnością nierobów i frustratów, którym się należy. Jeśli mam o coś pretensje do pana prezesa K., to nawet nie o tego kolesia, którego trzyma w Sejmie po swojej prawicy, a który uznał za konieczne tłumaczenie się ze swojego polskiego rodowodu, bo ktoś oskarżył go o pokazywanie nieobrzezanego penisa. Bo antysemityzm i jego różne prymitywne oznaki to sprawa wtórna. Mam do prezesa K. Wściekłość i Żal (przez duże W i duże Ż) o to, że sieje nieufność, nienawiść i dzieli, zamiast łączyć. Wskazuje wrogów, nie wskazuje celów do osiągania. Promuje podejrzliwość, nie umie zarazić entuzjazmem i optymizmem. Bezczelnie wmawia, że nietolerancja jest cnotą, że kłamstwo, gdy skuteczne, jest usprawiedliwione, że… małe jest piękne.

Nie jest, nie jest, nie jest.

Oczyścić podłoże i zmienić siewcę. A potem to już można i trzeba siać, siać…

chcę pisać o tobie... o twoich ustach składać strofy wygięte, o twoich rzęsach kłamać, że ciemne.

rozkwit kapitalistycznej ojczyzny gwarancją trwałości i nienaruszalności naszych erekcji
inspiracja: http://karolinaonair.blox.pl/2006/03/be.html

Dokładnie 2050 lat temu Marcus Iunius Brutus włożył nóż w miękki brzuch swojego przyjaciela, Gaiusa Iuliusa Caesara. Dwa lata później popełnił samobójstwo, ale nie z powodu wyrzutów sumienia – tak wtedy kończyli politycy, którzy przegrywali bitwy.

Ot, brutalny romantyzm starożytności. Brało się miecz albo sztylet i załatwiało sprawę, nikt przed nikim nie musiał zdejmować spodni, żeby udowodnić swoje prawowite pochodzenie. No tak, wtedy nie było spodni. Tak, to chyba ta różnica.

czas wymieszanych znaczeń
czas kawy z pseudoeferdyną


(oczywiście parafraza parafrazy)

1. Breakout – Karate
2. Niemen Enigmatic
3. Komeda Quintet – Astigmatic

a na deser Asocjacja Hagaw & Andrzej Rosiewicz

moja muzyka prenatalna

mój słonik tak słodko chrapie. lovefinder niezależny doradca uczuciowy. ulokujemy twoje uczucia lepiej.

Stałem w pełnym słońcu w samym centrum miasta. Takie spokojne piętnaście minut w mroźny poranek, nieoczekiwanie podarowana mi chwila, bo bank był jednak od dziewiątej. Naprzeciw głównego wejścia, na środku chodnika, leżał ptasi trup, chyba ex-gołąb: wysuszony albo zamarznięty, częściowo wypatroszony przez jakiegoś kota, z resztką flaków nieskromnie wystającą z brzucha i jakimś farfoclem udającym głowę. Łapy konwulsyjnie ściągnięte, chyba najbardziej żywe w tym truchełku. Musiał spaść z jakiegoś dachu, bo był zbyt nieświeży jak na niedawny koci łup, a raczej wątpliwe, żeby w tej pozycji spędził kilka dni. Obok trupa przechodziły co chwila kolejne bankowe urzędniczki, śpieszące na dziewiątą do biurek. Musiały go zauważać, bo nie dało się przejść inaczej niż tuż obok niego, nie dostrzegałem jednak oznak obrzydzenia, raczej jakiś cień lęku albo zupełną pustkę.

Wybiła dziewiąta, pan ochroniarz Władysław O. celebrując jeden z dwóch momentów w ciągu dnia, w których jest potrzebny, otworzył z klucza drzwi automatyczne. Wszedłem do ciepłego wnętrza, urzędniczki w dobrych humorach, bo z tulipanami na biurkach, odsyłały mnie jedna do drugiej, tak że w minutę poznałem całą obsługę oddziału. Załatwiłem swoją sprawę, wyszedłem na słońce. Obok ptaka leżała główka tulipana, urwała się widać z pobliskiego straganu i przyturlała tutaj. Gdyby doturlała się jeszcze bliżej, mogłaby robić za jego głowę. Popatrzyłem jeszcze raz i wydało mi się, że ukwiecony gołąb mruga do mnie zalotnie nieistniejącym okiem. „Samiczka”, cmoknąłem ze znawstwem i poszedłem w swoją stronę wzdłuż klombów – po brzegi wypełnionych zamarzniętymi psimi kupami – zdobiących centrum mojego słonecznego miasta.